– Zadumałaś się nad czymś, co powiedziałem? – spytał J.T. zrównując się z Arią.
Spięła konia i dogoniła hrabiego. Ujęta go za rękę.
– Dziś wieczorem o wpół do dziesiątej w Ogrodzie Królowej – szepnęła. – Będę czekała pod miłorzębem.
Nieznacznie skinął głową, choć wciąż patrzył prosto przed siebie.
Zjechali do polowy stoku, nie zamieniwszy ani słowa. J.T. posuwał się dosłownie centymetry za Arią. Aria kilka razy dyskretnie się obejrzała, ale zawsze zastawała porucznika skupionego na obserwacji krajobrazu. Po powrocie do pałacu zamierzała odbyć z nim poważną rozmowę i jasno mu wyłożyć, co będzie tolerować, a czego nie. Na mieszanie się do jej związku z Julianem na pewno nie mogła przymykać oczu. Tak samo jak na uwidaczniające się zainteresowanie J.T. Geną. Jej siostra była młoda i trzpiotowata. Aria nie mogła dopuścić, żeby spędzała czas z dużo starszym, doświadczonym mężczyzną, takim jak porucznik Montgomery.
J.T. skoczył całkiem znienacka. W jednej chwili spokojnie jechał na koniu, w następnej był już w powietrzu. Arię zaalarmował jakiś dźwięk za plecami. Obróciła się i ujrzała olbrzymią postać lecącą w jej stronę. Zdążyła jeszcze krzyknąć.
Strzał chybił o centymetry. Kula gwizdnęła im nad głowami. Aria spadła z końskiego grzbietu w objęciach J.T.
Koń Juliana stanął dęba. Hrabia puścił wodze i jego rumak popędził w dół, unosząc z sobą niefortunnego jeźdźca, usiłującego utrzymać się na grzbiecie. Dwa pozostałe konie, Już bez jeźdźców, pogoniły za pierwszym.
J.T. w powietrzu przekręcił się tak, że pierwszy upadł na skaliste podłoże, a Aria wylądowała na nim. Natychmiast stoczył się z nią ze ścieżki do niewielkiego zagłębienia, osłoniętego krzakami i wysokim runem leśnym. Przykrył Arię swym ciałem i lekko uniósł głowę, żeby rozejrzeć się po stromym zboczu nad nimi.
– Czy to był strzał? – szepnęła Aria, patrząc mu w oczy.
– Zdaje się, że z czegoś dużego, bo widziałem lśniącą lufę.
– Może to był jakiś myśliwy?
J.T. miał sceptyczny wyraz twarzy.
– I wziął nas za owcę? – Znów spojrzał na zbocze. – Ktoś strzelał do ciebie, księżniczko.
– Ojej – szepnęła i oplotła go ramionami. – Uratowałeś mi życie.
– Znowu. – Popatrzył na nią. – Tym razem chyba bardziej mi się to podoba.
Wyglądał tak, jakby zamierzał ją pocałować, ale odsunął się od niej.
– Musimy jakoś doprowadzić cię do domu. Nie możemy iść ścieżką. Wystawilibyśmy się na następny strzał. Musimy przejść przez las. Będziemy często przystawać, rozglądać się i nasłuchiwać. Żadnych rozmów. Gdzie jest najbliższe cywilizowane miejsce? Rozumiem, że na samochód nie ma co liczyć, ale może chociaż jest telefon. Musimy zaalarmować wasze wojsko i zapewnić ci jakąś ochronę podczas schodzenia.
– Wyżej jest domek myśliwski – powiedziała. – Mieszka tam kobieta, która o niego dba. Będzie mogła zanieść wiadomość, bo telefonów na górze nie ma. Najbliższy jest w pałacu. Ale Julian na pewno sprowadzi pomoc.
– Nie licz na to, dziecino. Nie wydaje mi się, żeby szybko miał przestać galopować. Jak wreszcie wróci do pałacu, to pewnie schowa się pod kołdrę.
– Nie podoba mi się to, co mówisz. Julian nie jest tchórzem.
– Raz ktoś strzelił, a jedyne, co ten hrabcio pokazał, to plecy. Do tej pory powinien już wrócić z końmi. Jak daleko jest do tego domku?
– W prostej linii niedaleko, ale trzeba się wspiąć.
J.T. jęknął.
– No owszem, wspinaczka jest dość trudna, przyznaję… – zaczęła Aria.
– Na zboczu będziemy zupełnie nie osłonięci. Trzymaj się jak najbliżej ziemi i nie wyłaź spomiędzy dąbczaków. Staraj się, żeby między tobą a tym strzelcem zawsze coś było.
– Może już uciekł.
– Miałby stracić taką okazję, żeby cię dostać? Nie żartuj. Wstawaj, ruszamy.
Aria nigdy przedtem się nie wspinała. O domku myśliwskim wiedziała tylko dlatego, że w jego okolicy zginął synek jednej z jej dam dworu. W czasie trzydniowych poszukiwań Aria wiele się dowiedziała o okolicznym terenie.
Co gorsza, J.T. z uporem wybierał najgorszą z możliwych drogę. Pomagał jej jednak pokonywać skalne przeszkody, przedzierać się wśród półtorametrowych dąbczaków i znajdować przerwy w gęstych zaroślach, na które jedynym sposobem było czołganie się pod gałęziami.
Do myśliwskiego domku dotarli w południe. J.T – ukrył Arię w okolicznych krzakach i załomotał do drzwi. Otworzyła je wystraszona starsza kobieta.
– Proszę pana, nie można…
J.T. odepchnął ją gwałtownie i wciągnął Arię do środka.
– Witam waszą wysokość. – Kobieta dygnęła.
– W porządku, Brownie – powiedziała Aria. – To jest porucznik Montgomery, Amerykanin. – Można było odnieść wrażenie, że w ten sposób usprawiedliwiała jego maniery. – Czy moglibyśmy dostać coś na lunch?
– Nikt nie zapowiedział przyjazdu waszej wysokości, nie Jesteśmy przygotowani. – Kobieta stała, skubiąc fartuch. Wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać.
J.T. odsunął się od okna, przez które dotąd wyglądał.
– A co jest do jedzenia?
Brownie zerknęła na niego, jakby chciała się upewnić co do jego statusu.
– Zwykły placek ziemniaczany, taki jak jedzą pasterze. Dla księżniczki się nie nadaje.
– Mnie się wydaje, że to pyszne żarcie – stwierdził J.T. – A ty jak myślisz, słoneczko? – zwrócił się do Arii.
Brownie spojrzała na niego – wydawała się wstrząśnięta.
– To Amerykanin – powtórnie podkreśliła Aria. – A co do placka, to chętnie zjem. Można?
– Oczywiście, wasza wysokość. – Brownie znikła w sąsiedniej izbie.
– Przestań nazywać mnie słoneczkiem! – zażądała Aria, gdy tylko znaleźli się sami.
– Czy do członków rodziny królewskiej należy mówić „kochanie”? – Znowu wyglądał przez okno.
– Juliana nie widzisz?
– Ani z przodu, ani z tyłu. – Odwrócił się ku niej. – Zdaje się, że nie jest źle. Szybko otrząsasz się po zamachach na twoje życie. Tyle że zawsze jesteś potem potwornie głodna.
– Tak mnie nauczono. Od dawien dawna ludzie zabijają królów, czasem dla sławy, czasem z osobistej niechęci, czasem z pobudek politycznych.
– Kto cię nauczył takiej odpowiedzi?
– Matka – odrzekła machinalnie Aria.
Przyglądał jej się chwilę.
– Wiesz co? Chyba nigdy nie zdołam cię do końca poznać. Co sądzisz o podwójnej whisky?
– Poproszę – odrzekła z wdzięcznością. J.T. się uśmiechnął.
Starała się ze wszystkich sił pozostać księżniczką, wysoko trzymać głowę, ale w głębi cała drżała. Tu, w Lankonii, ktoś próbował ją zabić. Jeden z jej poddanych. Była niemal wdzięczna porucznikowi, gdy wciągnął ją z sieni do saloniku obwieszonego średniowiecznymi tkaninami, gdzie stały krzesła z ciemnymi, wytartymi obiciami.
– Siadaj – nakazał, podszedł do kredensu i nalał do szklaneczki whisky, prawie do pełna.
Aria przełknęła pierwszym haustem jedną trzecią zawartości. Oczy jej zaszły łzami, ale ciepło, które poczuła, było jej potrzebne.
– Wiem o dwóch próbach. Masz w dorobku jeszcze więcej zamachów na swoje życie? Może jakieś „wypadki”?
– Na tydzień przed wyjazdem do Stanów potknęłam się o coś na schodach. Lady Werta stała za mną i zdążyła złapać mnie za suknię. Inaczej bym spadła.
– Co jeszcze?
Aria odwróciła wzrok.
– Ktoś zabił mojego psa – powiedziała cicho. – Miałam wrażenie, że to jest przestroga dla mnie.
– Komu o tym powiedziałaś?
– Nie miałam komu. Dziadek jest za bardzo chory…