Выбрать главу

– W ogóle nam o tym nie powiedziano – wycedził przez zęby kapitan. – Przez ostatnie sto lat naszym jedynym zadaniem jest otwieranie i zamykanie drzwi. Król być może zapomniał, do czego jesteśmy naprawdę powołani, ale my pamiętamy. Jesteśmy gotowi oddać życie za króla i jego dwie wnuczki.

– I niech się dzieje co chce – dodał J.T. – Zgadzam się z panem. Trzeba zapewnić jej ochronę dwadzieścia cztery godziny na dobę. Szkoda, że nie ma kobiet, które mogłyby spać w jej sypialni. Obecnej służbie ani trochę nie ufam.

– Może ktoś się znajdzie. Niech pan pójdzie ze mną.

J.T. nie miał ochoty zostawiać Arii z tymi półnagimi mężczyznami, ale posłusznie poszedł za kapitanem.

– Były czasy – mówił kapitan podczas marszu – że lankońscy wojownicy dzierżyli prym w świecie. Z upływem wieków większość zajęła się rolnictwem, ale niektórzy dochowują wierności tradycji i ćwiczą sztukę walki. Odkąd Lankonia ogłosiła neutralność, nie mamy szczególnych przywilejów.

Minęli zakręt i obeszli kępę drzew. Przed nimi ukazała się niewielka polana. Dziesięć kobiet w białych szatach, sięgających do połowy ud, oddawało się podobnym ćwiczeniom jak mężczyźni.

– Boże – powiedział J.T. głośno łapiąc oddech.

Kapitan się uśmiechnął.

– Wieki temu kobiety ćwiczyły ramię w ramię z mężczyznami. Piękne, prawda?

J.T. nie mógł zamknąć otwartych ze zdumienia ust. Przyglądał się opalonym boginiom po metr osiemdziesiąt wzrostu, pochłoniętym walką wręcz. Na gwizdek ustawiły się w szeregu. Ciemnowłosa kobieta w nieco dłuższej czerwonej szacie ruszyła ku nim.

Kapitan na moment odwrócił się do niej plecami.

– Jarnel ćwiczy kobiety. No, i jest moją żoną.

J.T. nie spuszczał wzroku z kobiety.

– Nic dziwnego, że pan utrzymuje się w takiej formie.

J.T., kapitan i Jarnel ustalili, że jedna ze strażniczek zastąpi jedną z dam dworu Arii. Potem, wracając z kapitanem na plac ćwiczeń mężczyzn, J.T. zapytał:

– Czy ćwiczące kobiety witają mężczyzn z takim samym zadowoleniem, jak mężczyźni powitali księżniczkę?

– Nie – odparł kapitan. – Lankońskie kobiety są przyzwyczajone do zalotów. W ogóle nie starają się przyciągnąć uwagi mężczyzny. Oczywiście zdarzają się wyjątki. W czasach Kowana bywało, że kobiety toczyły pojedynek o mężczyznę. Choćby w przypadku samego Kowana.

– Chce pan powiedzieć, że ten Rowan, o którym ciągle tu słyszę, był nagrodą w pojedynku? I jakaś muskularna dziewczyna po prostu go zdobyła? – J.T. parsknął śmiechem.

– Przypuszczam, że współzawodniczki wyglądały podobnie do naszych kobiet ze straży – powiedział spokojnie kapitan.

J.T. przypomniał sobie dziesiątkę wysokich, spoconych, pięknych kobiet, ćwiczących za drzewami, i przestał się śmiać.

Było prawie południe, gdy odjechali Cordem z placu ćwiczeń w eskorcie trzech starych, lecz doskonale utrzymanych starych Fordów, wypełnionych strażnikami. J.T. chciał obejrzeć winnice. Pojechał zgodnie z instrukcjami kapitana i przybył na miejsce akurat w chwili, gdy robotnicy siadali do południowego posiłku.

Aria często widywała mieszkańców miast, ale wieśniacy mieli o wiele za dużo pracy, żeby stać w szpalerach i gapić się na piękną księżniczkę. Robotnikom odebrało mowę, gdy ujrzeli swoją panią, ubraną bardzo podobnie do ich córek i wybranek.

– Wasza… wasza wysokość – wybąkała jedna z kobiet. Reszta stała nieruchomo; u ich stóp leżały chusty z posiłkami.

– Czy możemy się przyłączyć? – spytał J.T. – Też mamy coś do zjedzenia.

Ludzie z wahaniem skinęli głowami. Aria podeszła za J.T. do bagażnika samochodu.

– Przywieźliśmy jedzenie? Czy jesteś pewien, że dobrze robimy. Ci ludzie nie wyglądają zbyt przyjaźnie.

– Są śmiertelnie przerażeni widokiem jej wysokości, ale na pewno polubią panią Montgomery.

Miał rację. Trwało dość długo, nim Aria zapomniała, że jest księżniczką, a jeszcze dłużej, nim ludzie zapomnieli o swym lęku i czci, ale w końcu stało się i jedno, i drugie. Jedli i rozmawiali. Aria opowiadała im o wspaniałościach, jakie widziała w Stanach Zjednoczonych, a ludzie odpowiadali na pytania J.T, który interesował się suszą i stanem winnic.

Lankończycy byli wysocy i przystojni. Lata noszenia koszy pełnych owoców sprawiły, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety wyglądali smukło i muskularnie. Uprawy znajdowały się bowiem na stokach gór, a rolnicy mieszkali w małych wsiach na dole.

Pracowali wszyscy, od berbeci po staruszków. Młode kobiety wspinały się na zbocza, niosąc dzieci na plecach w rzemiennych nosidłach. Często zdarzało się, że opiekę nad najmłodszymi przejmowali mężczyźni, widok pięćdziesięciolatka prowadzącego czterolatki nie był więc niczym niezwykłym.

J.T. uświadomił sobie, że ma przed sobą szczątki niegdyś wspaniałego społeczeństwa, które właśnie dogorywa. W Lankonii było bardzo mało dzieci. Przy posiłku siedziało z nimi dwadzieścia siedem osób. Średnia ich wieku wynosiła na pewno ponad pięćdziesiąt lat. Tylko czworo dzieci miało poniżej szesnastu lat, chociaż powinno ich być co najmniej trzy razy więcej. Dużo młodych ludzi odchodziło jednak wcześnie z domu, przez pewien czas błąkało się po ulicach i kawiarniach Escalonu, a w końcu wyjeżdżało za granicę.

O godzinie trzeciej zauważył, że wieśniacy się niecierpliwią, chcą już wrócić do pracy. Spytał, czy może obejrzeć winnicę.

Raz już oprowadzano go po winnicy, wtedy jednak spoglądał na to miejsce z niechęcią. Teraz zastanawiał się, czy mógłby w jakiś sposób pomóc gospodarce Lankonii.

Aria wydawała się zadowolona. Szła pod górę z trzema kobietami. Jedna z nich miała dziecko, które wyraźnie księżniczkę fascynowało. W promieniu mniej więcej pięciu metrów towarzyszyło im czterech uzbrojonych strażników, którzy sokolim wzrokiem obserwowali okolicę.

Kobiety zaczęły zrywać winogrona. Aria spontanicznie przyłączyła się do nich. J.T. z uśmiechem patrzył na osłupiałe Lankonki, które jednak szybko doszły do siebie i wzięły się do pracy wespół ze swą panią. Aria rozdała wieśniaczkom balonową gumę do żucia i w chwilę potem rozległy się wybuchy śmiechu.

Zostawił Arię z kobietami i strażnikami, sam zaś zszedł do starej wytwórni win, której teren wcinał się w stok góry. Tegoroczne zbiory były lepsze niż w trzech ostatnich latach, ale i tak nie dość duże, by przysporzyć zysku. Wino musi dojrzewać trzy lata, więc nawet gdyby ten rocznik był imponujący, to do jego sprzedaży pozostawały jeszcze trzy lata. A przez ten czas następne setki Lankończyków wyjadą z kraju.

J.T. stał w słońcu, trzymając kiść dojrzałych, zielonych winogron i przyglądał się ludziom, znoszącym na dół kosze pełne owoców. Gdyby tylko można było znaleźć szybki sposób spieniężenia winogron…

Rodzynki, pomyślał. Żołnierze w okopach, żyjący konserwami, na pewno chętnie zjedliby coś świeżego. Może uda mu się namówić rząd Stanów Zjednoczonych do kupna rodzynek wraz z wanadem. Może król Lankonii mógłby odmówić zgody na amerykańskie bazy wojskowe, gdyby Stany Zjednoczone nie kupiły rodzynek.

J.T. zaczął się zastanawiać, jak Lankończycy odnieśliby się do pomysłu przeróbki winogron na rodzynki. Byli wszak dumnymi ludźmi i nie było wykluczone, iż nie będą chcieli mieć nic wspólnego z czymś tak prostackim.

– Czy kiedykolwiek próbowaliście robić z winogron cokolwiek oprócz wina? – spytał czterech starszych Lankończyków, stojących obok.

Niepotrzebnie się martwił. Lankończycy byli dumni, ale nie głupi. Spróbowaliby wszystkiego, byle pomóc zbiedniałemu krajowi. Niepokoiło ich tylko, że jeśli zużyją tegoroczne winogrona na rodzynki, to za trzy lata nie będzie wina.