Выбрать главу

– Widzisz: czerwona, tak samo jak u nas, śmiertelników – powiedział. – Idź i wsadź rękę do wody.

Nie poruszyła się, więc postawił ją na nogi i pociągnął do strumienia. Tam przygiął ją, żeby zanurzyła dłoń.

– Szanowna pani jest najbardziej bezużyteczną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Nie nadaje się pani do życia, chyba że w wieży z kości słoniowej. Co wy, ludzie, robicie w życiu? Pewnie tylko się pobieracie i produkujecie następne bezużyteczne bachory.

Aria czuła bolesne pulsowanie w skaleczonej dłoni.

– Jestem zaręczona z hrabią Julianem Heskim.

– No, no. – J.T. zbadał skaleczenie Arii. – Spotkałaś go kiedyś?

– Oczywiście. Spotkałam go trzy razy, a tańczyłam z mm czterokrotnie.

– Czterokrotnie! Dziwię się, że nie zaszłaś od tego w ciążę. Nie patrz na mnie takim wzrokiem, obmyj to skaleczenie i kończ robotę z krewetkami.

Bezduszny, ordynarny plebejusz. Szkoda dla niego lochu. Powinna wymyślić lepszą karę, coś upokarzającego i ohydnego.

– Jestem ranną. Nie mogę… Gdzie są tutaj… urządzenia toaletowe?

– Widzisz te drzewa? To jest jedno wielkie urządzenie toaletowe.

Próbując zachować godność zaczęła się oddalać. Weszła na wąską ścieżkę i już się nie zatrzymała. Ten mężczyzna był odrażający. Nikt nigdy nie odzywał się do niej w taki sposób jak on. W ogóle nie zdawała sobie sprawy, że ludzie mogą tak ze sobą rozmawiać. Postanowiła nie zniżać się do jego poziomu. Była głodna, spragniona, zmęczona, było jej gorąco, ale przynajmniej znalazła się z dala od tego wulgarnego prostaka.

Odszukanie drogi na brzeg okazało się trudne, ale w końcu odniosła sukces. Miała nadzieję, że dostrzeże jakiś statek przepływający niedaleko wyspy i zdoła zwrócić jego uwagę. Szła wzdłuż brzegu, zapadając się po kostki w zwałach gnijących wodorostów. Przez cały czas z napięciem wpatrywała się w horyzont.

Na brzegu leżało trochę różnych muszli; Arię zainteresowały te, które wyglądały jak dziwne, wąskie, niebieskie baloniki. Przystanęła, żeby jeden podnieść.

– Nie dotykaj!

Odsunęła dłoń i gniewnym wzrokiem popatrzyła na mężczyznę. Stał na wzgórku, nieco powyżej poziomu plaży.

– Śledzisz mnie?

Miał ze sobą karabin. Opuścił go nagle, stawiając kolbę na ziemi.

– Mówisz, że twój kraj ma wanad?

– Bardzo dużo. – Znów pochyliła się nad niebieskim balonikiem.

– To stworzenie jest uzbrojone jak okręt wojenny – ostrzegł ją. – Pod spodem ma parzące czułki. Ludzie, którzy go dotkną, nieraz umierają z bólu.

– Ojej – zdziwiła się. Znów stanęła wyprostowana, po czym ruszyła brzegiem. – Możesz odejść.

Podążył za nią.

– Odejść i zostawić cię, żebyś sprowadziła na siebie nieszczęście? Masz niezwykły talent do pakowania się w kłopoty. Nie chcę, żebyś pokazywała się na brzegu. Te dwa typy, które próbowały cię zabić, mogą wrócić.

– Wasza marynarka pewnie wyśle okręty, żeby mnie szukały.

Zatrzymali się przy palmie, więc J.T. usiadł i oparł karabin o pień drzewa.

– Właśnie to przemyślałem i doszedłem do wniosku, że moim obowiązkiem jest zapewnić ci ochronę, a przynajmniej zapewnić ochronę wanadowi, który stanowi twoją własność. Będziesz musiała wrócić na polanę pośrodku wyspy.

– Dziękuję, nie skorzystam, poruczniku Montgomery. Wolę posiedzieć tutaj i powypatrywać okrętów. – Usiadła nad samą wodą, sztywna, jakby połknęła kij, i splotła dłonie na podołku.

J.T. oparł się o palmę.

– Niech będzie, tylko mi nie znikaj z oczu. Mamy jeszcze spędzić na tej wyspie trzy długie dni, a zamierzam oddać cię w ręce rządu Stanów Zjednoczonych całą i zdrową. Jak przestaniesz żywić się dumą, to daj znać. Mam w obozowisku błękitne kraby.

Aria zignorowała go. Położyła się i udała, że przysypia. Słońce paliło, a ją ściskał głód. Wyobraziła sobie pieczone jagnię i fasolkę szparagową z tymiankiem. W oceanie odbijało się słońce, ale nigdzie nie było śladu niczego pływającego.

Tuż przed jej nosem leniwie przesuwała się w wodzie wielka ryba. Aria przypomniała sobie, jak ten prostak przebijał ryby włócznią i piekł je nad ogniskiem. To był jej ostatni posiłek, wiele godzin temu. Ognisko może udałoby się jej rozpalić, ale jak złapać rybę?

Zerknęła jeszcze raz na mężczyznę i zauważyła, że zasnął. O pół metra od niego stał karabin. Na broni palnej się znała, bo od dziecka chadzała na polowania.

Cicho, tak żeby go nie zbudzić, wspięła się po piaszczystym brzegu i chwyciła za karabin. W tej samej chwili poczuła uścisk dłoni na nadgarstku.

– Co ty kombinujesz? Chcesz się mnie pozbyć?

– Chcę złapać rybę.

Zamrugał kilka razy, a potem kpiąco się uśmiechnął.

– Co takiego? Masz zamiar zamienić karabin w wędkę? I używać nabojów na przynętę?

– Nigdy w życiu nie spotkałam głupszego człowieka od ciebie. Mam zamiar strzelić do ryby.

Uśmiechnął się szerzej.

– Z karabinu M – 1?! Nie udałoby ci się nawet oddać strzału z czegoś takiego, a tym bardziej trafić. Odrzut powaliłby cię na ziemię.

– Naprawdę? – Wzięła karabin, sprawdziła, czy jest naładowany, podrzuciła go do ramienia, wycelowała i strzeliła. – Drugi nabój – zażądała, wyciągając ku niemu rękę.

Oniemiały J.T. podał jej na dłoni mocno wydłużony nabój.

Aria załadowała broń ponownie, ale tym razem poderwała lufę wyżej i wycelowała do stadka kaczek. Wystrzeliła i ptak spadł z kilku metrów do oceanu. Odstawiwszy karabin, popatrzyła na porucznika.

J.T. minął ją i wszedł do wody. Wyciągnął z niej dużego czerwonego lucjana z precyzyjnie odstrzeloną częścią łebka. Przeszedł jeszcze parę metrów w wodzie i znalazł bezgłową kaczkę.

– Księżniczki też co nieco umieją – powiedziała Aria. Obróciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła do obozowiska. – Możesz mi to podać na lunch.

Zarzucił karabin na plecy i szybko ją dogonił. Wrzucił jej w objęcia rybę i kaczkę.

– Będziesz jadła swoją zdobycz, ale najpierw ją oczyścisz. Musisz się nauczyć, że nie jestem twoim służącym, nawet gdybym siłą miał ci to wbić do głowy.

Uśmiechnęła się do niego.

– Mężczyźni zawsze się złoszczą, kiedy okazuje się, że lepiej od nich strzelam. Niech pan mi powie, poruczniku Montgomery, czy pan umie jeździć konno?

– Umiem się ubrać i nie głoduję. A teraz wracaj do obozowiska i oskub kaczkę z piór. Tym razem masz zrobić swoje od początku do końca.

Nienawidzę go dzisiaj – powiedziała Aria pod nosem, zeskubując małe piórko z kaczki. – Nienawidzę go jutro. – Oderwała następne piórko. – Nienawidzę go wczoraj.

– Jeszcze nie skończyłaś?

Aria podskoczyła.

– Musisz anonsować swoje przybycie.

– Właśnie to zrobiłem. – Spojrzał na jej nagie ramiona. – Czy wiesz, że znowu siedzisz w słońcu?

– Będę siedzieć, gdzie mi się podoba.

J.T. wzruszył ramionami, pochylił się nad krabami i zaczął je czyścić.

– Nienawidzę go na zawsze – szepnęła Aria do siebie. – Skończyłam – powiedziała wstając. Ku jej zdumieniu świat zawirował.

Gdy się zbudziła, leżała w hamaku. Porucznik Montgomery nachylał się nad nią z zatroskaną miną.

– Ty cholerna paniusiu – mruknął pod nosem, a potem odezwał się głośniej, mierząc ją nienawistnym spojrzeniem. – Jest ci za gorąco w tej przeklętej sukni, spaliłaś się na słońcu, a do tego jesteś głodna. – Odwrócił się z myślą, że powinien dostać za te dni Srebrną Gwiazdę.