Выбрать главу

Podobno w trakcie naszych poszukiwań znaleźliśmy się niechcący w strefie wojskowej, w której ilość drzew ma znaczenie strategiczne. Toteż wkrótce otacza nas uzbrojony oddział. Są doskonale wyposażeni, mają wszystko co trzeba, widzę nawet jednego z maską przeciwgazową u pasa.

Aresztowanie, więzienie, żednego bicia, ale izolacja przez dwa dni, do dnia procesu. Jesteśmy oskarżeni o szpiegostwo. To afrykańska choroba. Nie mają nic do ukrycia, ale trzeba na przykład mieć zezwolenie na robienie zdjęć. To chorobliwe majaczenia. W dwa dni później proces. Jesteśmy na podwórzu koszar. Naprzeciw nas, u szczytu schodów jakiegoś baraku, zebrani są wszyscy oficerowie. Po bezładnym przemówieniu wydają brudnym szpiegom, którymi jesteśmy, polecenie opuszczenia terytorium środkowoafrykańskiego w ciągu dwudziestu czterech godzin. W przeciwnym wypadku: więzienie, proces, rozstrzelanie. Kiedy przechodzą kryzys szpiegomanii, są zdolni do wszystkiego.

Postanawiamy opuścić kraj. Ale nie ma tu samolotu, nie ma pociągu…

***

Sytuację ratują Francoise i Aissa, kupując nową pirogę, do której wsiadamy tego samego dnia, zaopatrzeni w niezbędny prowiant. Prąd nas unosi, Miguel trochę wiosłuje. Znowu wyruszyliśmy na południe. Już po paru minutach rzuciłem wiosło.

Przez kilka tygodni trwa ta podróż jak z chorobliwego snu. Miguel szybko przestał wiosłować. Leżymy na dnie pirogi i pozwalamy się unosić prądowi. Palimy ogromne ilości zairskiej trawki doskonałej jakości, która zwala nas z nóg na całe dnie. Czasami, widząc w pobliżu wioskę, schodzimy na ląd szukać czegoś do jedzenia, po czym ruszamy dalej. Na noc po prostu unieruchamiamy pirogę na mieliźnie. W trakcie tego spływu zobaczyłem nareszcie afrykańskie obrazki, jakich się tutaj spodziewałem. Widziałem pełno zwierząt, hipopotamy, krokodyle. Miałem też w końcu okazję załatwić kilka kobiet Pigmejów. W jednej z wiosek stary Pigmej zaprowadził mnie do swojej chaty, by z dumą pokazać mi stary, pordzewiały budzik. Doradziłem mu, żeby nosił go na szyi, aby odpędzać złe duchy.

Początek podróży był zabawny, ale zakończenie okazało się trudne i męczące.

Nabawiliśmy się malarii i ameby, żeby się napić, musimy nurkować do dna, gdzie woda jest mniej zanieczyszczona. Wstrząsani dreszczami szybko tracimy na wadze. Jakby naumyślnie piroga często utyka wśród gałęzi przybrzeżnych drzew, a wysiłki potrzebne dla jej odblokowania wycieńczają nas. Trawieni gorączką i bez sił docieramy do Brazzaville, gdzie mieliśmy nadzieję odpocząć. Ale czekał na nas nieprzejednany celnik.

***

W Kongu-Brazzaville zostali maoistami. Celnik, Murzyn w chińskim mundurze, na początek zabronił nam wyjścia do miasta i pobytu w nim. Nie wolno nam nawet iść do lekarza. Potem oglądał nasze zdjęcia w paszportach przez dobrych dziesięć minut, udając, że czyta nazwiska. W końcu popatrzył mi prosto w oczy i powiedział:

– Nie jesteście do niczego przydatni w naszym życiu.

– Co?

– Jesteście nieproduktywni. Jesteście pasożytami. Wszystkie ręce powinny być wykorzystane dla produkcji, żeby rozkwitło sto kwiatów, Jak nas nauczył przewodniczący Mao. Powinniście się wstydzić.

Zachowuję się cierpliwie, dopóki nie przystawi nam swoich pieczątek, po czym mówię mu, żeby dał sobie wsadzić jakiemuś Grekowi.

– Wsadzić Grekowi?

Niczego nie zrozumiał. Ułatwiam mu zadanie mówiąc, że wystarczy Senegalczyk. Zanim potrafi znaleźć jakąś odpowiedź w swojej małej czerwonej książeczce, już nas nie ma. Skoro nie możemy zostać w mieście, wsiadamy do pociągu, który przez busz dociera do Pointę Noire, naszego przystanku docelowego. Bo mamy już dość tej przejażdżki po Afryce. Postanowiłem, że na tym koniec.

Na plaży, koło portu, powoli wychodzimy z malarii. Tam też kończymy naszą Biblię. W ciągu tych kilku dni poznaję paru Europejczyków, którzy stali się Afrykanami przez te lata, jakie tu spędzili. Goszczą nas u siebie i parę interesów z nimi pozwala mi na zgromadzenie gotówki. Połowę oddaję Miguelowi.

Znalazłem sobie statek. Stary cypryjski pordzewiały towarowiec, który jutro wypływa do Rotterdamu. Ja wracam na północ.

Już najwyższy czas się rozstać. Cała ta historia naprawdę zaczyna mi ciążyć. Miguel może już sobie sam dać radę. Co do mnie, osłabionego tym długim afrykańskim epizodem, pora, bym zabrał się za ciąg dalszy.

– Ciao, Miguel!

– Do widzenia, Charlie. Dziękuję za wszystko. Ściska mi dłoń. Jest wzruszony, to widać. Ja też, ale nie okazuję tego.

***

Ej, ty tam, na górze! Widziałeś?. Uratowałem kogoś!

Część druga

Statek wysadził mnie w Rotterdamie, po przyjemnej podróży bez przygód. W czasie wolnym od pracy cypryjscy marynarze grali w backgammon. Ponieważ mieli już kości, nauczyłem ich ciekawszej gry w craps. Szczęście mi sprzyjało. Nie musiałem nawet oszukiwać, żeby oskubać ich z paru setek dolarów. W Europie jesień. Powrót do cywilizacji jest dla mnie zawsze trudny. Za dużo ludzi, za dużo hałasu, za dużo przepisów. Natychmiast pojechałem do Bordeaux, gdzie zawsze odżywają moje wspomnienia z dzieciństwa.

Tu osiedliła się moja rodzina po przyznaniu niepodległości Maroku. Tutaj miałem swoje �czterysta batów".

Byłem fizycznie nadzwyczaj rozwinięty na swój wiek i całkowicie poświęciłem się jedynemu interesującemu zajęciu, jakie wówczas było w moim zasięgu, to znaczy ulicznej przygodzie. Równocześnie trochę pochodziłem do liceum, żeby zrobić przyjemność matce. Było to moje jedyne ustępstwo. Pamiętam dzień matury. Byłem już szefem gangu, przyjechałem na egzamin kradzionym samochodem, z jednym z moich ludzi jako kierowcą…

Narobiłem wtedy sporo głupstw, które zmusiły mnie do opuszczenia miasta w bardzo młodym wieku. Spędziłem następnie rok na Lazurowym Wybrzeżu, starając się przekroczyć granicę. Żeby wyjechać z Francji, próbowałem wszystkiego.

Dwukrotnie wstępowałem do Legii Cudzoziemskiej, zgłosiłem się na ochotnika podczas Wojny Sześciodniowej: ileż nieudanych prób. Trafiłem wreszcie na sędziego dla nieletnich trochę mniej głupiego, a może trochę sympatyczniejszego niż inni, który zrobił co trzeba, żebym dostał paszport. W Cannes wsiadłem na statek do Buenos Aires – miałem osiemnaście lat, przeżyłem siedem lat intensywnych przygód, przyjemności, podróży. Wracam do Bordeaux po raz pierwszy. Ciekawiłoby mnie spotkać moich dawnych kumpli, tych. którzy się ostali spośród członków bandy nieświadomych niczego dzieciaków, jakimi wtedy byliśmy. Chciałbym przede wszystkim spoktać się z grubym Christianem. Poszedłem go szukać w barze, w którym mieliśmy zwyczaj się spotykać. Właściciel, gruby i wąsaty, nie może otrząsnąć się ze zdumienia.

– Charlie, kurwa, ile to lat. Siedziałeś?

– Nie.

– Nawiałeś?

Naprawdę nic się tu nie zmieniło, i nie czuję się z tym dobrze. W tych gorszych dzielnicach, jak Capus, Klober, Saint-Michel, gdzie jako nastolatek szukałem przygód, mieszkają teraz cudzoziemcy. W każdej rodzinie, hiszpańskiej, portugalskiej czy arabskiej, przynajmniej jeden chłopak siedzi albo się ukrywa. Porozumiewawcze mrugnięcie barmana, jego zachowanie starego alfonsa, cały ten cyrk zbytnio przypomina mi to wszystko, co sam znałem.

To powrót do przeszłości, o której myślałem, że jest już definitywnie zamknięta. Przerywam wąsatemu, który już rozpoczął jakąś opowieść.