Выбрать главу

– Charlie, dalej pojadę ciężarówką.

Dzielna dziewczyna. Z grzeczności pytam:

– Nie chcesz, żebyśmy zrobili dla ciebie małe miejsce?

– Nie, chcę jechać ciężarówką.

– Już się ich nie boisz?

Spojrzenie, które mi posyła, wyjaśnia mi wszystko. Każde rozwiązanie jest lepsze od kontynuowania rozmowy z nami.

Całuję ją więc w oba policzki i życzę dobrej podróży.

Pomocnicy Wallida śpią już na swoich matach. On sam podwiązuje właśnie swój hamak pod przyczepą, kiedy podchodzę, żeby z nim porozmawiać. Polecam jego opiece dziewczynę, prosząc, żeby był dla niej miły. To wszystko, co mogę dla niej zrobić.

Krótka wizyta u Ajudżila, który też już kładzie się spać. Rozmawiamy o handlu, podczas gdy Christian załatwia wodę u turystów. Udaje mu się wziąć od nich kanister, i ruszamy.

Postanowiliśmy jechać nocą, korzystając z chłodu, żeby uniknąć problemów z pompą.

***

Bidon V, o świcie.

– Lepiej, Charlie?

– Nie.

Bóle brzucha rozpoczęły się w nocy. Najpierw myślałem, że to zwykła kolka, i powiedziałem Christianowi, żeby się zatrzymał. Po dziesięciu minutach zdałem sobie sprawę, że rzecz jest poważniejsza. Poznaję to! To nie ból brzucha, to wewnętrzne. Miewałem już takie kryzysy parę razy w życiu. Ostatnim razem w Pointę Noire z Miguelem.

To kamica nerkowa. Dwa ostrza wbijają mi się w trzewia. Mam wrażenie, że ktoś przepiłowuje mi biodra od wewnątrz.

Na parę minut odprężam się, i z trudnością wsiadam do samochodu. Tylko zastrzyk rozluźniający, albo przynajmniej przeciwbólowy, mógłby mi przynieść ulgę. Nie ma sensu tu sterczeć.

Kiedy tylko Christian rusza, robi się gorzej. Wstrząsy samochodu powiększają moje cierpienia. A nawierzchnia szlaku właśnie pogorszyła się…

W punkcie 400 znów pojawia się piasek. Christian próbował łagodnie przejeżdżać przez trudne miejsca, ale wstrząsów nie dawało się uniknąć. Parę razy prosiłem go, żeby się zatrzymał, i próbowałem odprężyć się kładąc się na ziemi. Musieliśmy jednak ruszać dalej, żeby dojechać jak najprędzej do Bordj-Moktar, gdzie znajdę pomoc lekarską.

***

Nie wytrzymałem. Parę minut temu, kiedy zaledwie wstawało słońce, zobaczyłem hangary Bidon V. Ścisnąłem ramię Christiana, który natychmiast zatrzymał się.

Leżąc na piasku z rozłożonymi rękami staram się oddychać regularnie. Jeśli uda mi się odprężyć, ból nie zmniejszy się, ale będzie przynajmniej znośny. Obok mnie Christian próbuje zrobić mi skręta i denerwuje się nad kawałkiem papieru. Ja nie mogę się ruszyć. On podaje mi skręta do ust. Potem pomaga mi napić się wody. Jest gorąca, o metalicznym smaku, ale muszę pić, bo to właśnie brak wody wywołał kryzys.

Kurwa mać! Dlaczego zawsze muszę próbować obalać mity o przeszkodach i trudnościach! Przeklinam siebie za to, że wyruszyłem bez przygotowania. Przynajmniej pić wodę! Wydawało mi się, że jestem nadczłowiekiem, a teraz gryzę ziemię.

Połykam parę kulek haszu. W ten sposób Christian nie musi robić skrętów, a mnie może trochę znieczuli. Na razie jedynym skutkiem jest wysuszenie ust, i nabieram ciepłej wody, żeby zmyć ten obrzydliwy smak.

***

Dziesiąta rano. Czuję się trochę lepiej. Udało mi się podnieść głowę, muszę tylko kontrolować oddech. Ciężarówki i mehari przejechały daleko na lewo. Słońce zaczyna przypiekać. Na szczęście leżę w cieniu, pod osłoną małego półokrągłego blaszanego hangaru, postawionego na piasku. Jest tu kilka takich, wokół opuszczonego czerwonego baraczku. Miejsce to zapewne od czasu do czasu służy jako kibel, ziemia usłana jest wyschniętymi gównami. Dookoła tylko pustynia, a ludzie mimo to przychodzą odesrać się w osłoniętym miejscu.

***

Południe. Nie można tu już wytrzymać. Gówno przyciąga muchy. Bzyczą setkami wokół nas. Pod blachą powietrze jest gorące, duszne. Trzeba się stąd zabierać.

Kiedy próbuję wstać, ból robi się straszliwy, ale nie możemy tu zostać. Christian podtrzymuje mnie w drodze do samochodu, w którym usadawia mnie jak może najlepiej. Następnie rusza i pędzi. Wstrząsy samochodu wzmagają moje cierpienie.

Okno jest otwarte, wysunąłem głowę w strumień powietrza. Nie dość, że mnie boli, to jeszcze walczyć muszę z mdłościami powodowanymi przez hasz. Grunt zrobił się twardy. Teraz kilometrami rozciąga się blacha falista, ale nie krzyczę. Postanowiłem nie narzucać swojego bólu Christianowi. Podróż ta trwa osiem godzin. Stanowiła jedno z najcięższych przeżyć, jakich zaznałem. Nareszcie. Bordj-Moktar. Zapada noc.

***

Wojskowy pielęgniarz, sprowadzony przez Christiana, przygotowuje dla mnie zastrzyk z morfiny. Leżę na kocu, obok posterunku, znów nie jestem w stanie zrobić najmniejszego ruchu, i patrzę na tego wysokiego Algierczyka, jak napełnia swoją szklaną strzykawkę. Jego dłonie są ogromne. Wbija mi igłę. Po pięciu minutach ból znika z mojego brzucha. Przeżywam chwilę nieopisanej błogości, po czym tracę przytomność.

W nocy pielęgniarz, obudzony przez Christiana, będzie znów musiał szybko przyjść i zrobić mi kolejny zastrzyk.

Bordj-Moktar to parę domów z suchych kamieni, tak samo szarych jak ziemia. Dookoła studni parę rachitycznych ogródków wprowadza trochę barw w tę szarą okolicę. O świcie kładę się tam, w cieniu, żeby się napić.

Christian poszedł kupić ampułki z morfiną i strzykawkę, żebyśmy mogli wyruszyć. Dzięki nocnym zastrzykom ból nieco przygasł, ale nadal trzyma się mocno.

Zmuszam się do połknięcia paru litrów błotnistej wody ze studni. To jedyny sposób, żeby wymyć piasek, który utkwił w moich nerkach. Tamachekowie dostarczają mi nowych porcji.

***

Widziałem przelotnie Tamacheków podczas mojej pierwszej podróży przez Tamanrasset, ale nie zdałem sobie wówczas sprawy, jak wspaniali to ludzie. Kobiety są niewiarygodnie piękne. Ich skóra jest czarna, bardzo matowa, ale mają bardzo delikatne europejskie rysy. Kiedy się im przyglądam, śmieją się i usiłują skryć twarze za niebieskimi chustami.

Ich ciała starzeją się bardzo brzydko. Nie mają jeszcze trzydziestu lat, a już są ciężkie i zniszczone. Rozczulające są małe dziewczynki. Zresztą wszystkie dzieci, pomimo chudości, są niesamowicie piękne. Mali chłopcy mają na głowie tylko jeden kosmyk, jak Irokezi. Są uśmiechnięci, bystrzy i rozmawiają ze mną nieskazitelną francuszczyzną. Otacza mnie całe małe plemię, kiedy wraca Christian, przynosząc złe wiadomości. Pielęgniarz nie chce rozstać się ze swoimi ampułkami morfiny. Są własnością państwa i przeznaczone są wyłącznie do użytku wojskowego.

Opada na ziemię koło mnie. Jest zmęczony, brudny i źle ogolony, wycieńczony przez upał. Jego białe ubranie jest poplamione i pokryte kurzem.

– Wracaj do niego. Weź go na bok, pogadaj z nim w cztery oczy, zaproponuj mu tysiąc franków. Nie odmówi. Weź dwie strzykawki i jak najwięcej ampułek, watę i spirytus.

Po godzinie wraca, uśmiechnięty, ma wszystko pod koszulą.

– Mam strzykawki, dziesięć ampułek i resztę.

Uf! Popołudnie mija spokojnie. Nie ruszam się z mojego kąta. Wallid i Ajudżil zajrzeli do mnie przez odjazdem. Monique, promieniejąca szczęściem, bezgranicznie zakochana, nie odstępuje już pięknego Wallida na krok.