Выбрать главу

Tamachekowie spędzają popołudnie z nami. Dajemy im prawie wszystkie pudełka sardynek, jakie nam pozostały. Nie potrzebujemy ich już. Do Tessalit pozostało tylko sto sześćdziesiąt kilometrów. Kazałem ojcu dzieciaków zarżnąć i upiec barana. Jemy, po czym rozdajemy całą resztę. Wręczamy też parę banknotów. Ci wszyscy ludzie są tak cholernie biedni. Schronili się w Algierii gnani przez głód. U nich, w Mali, w Sahelu, studnie wyschły, a bydło zdycha.

Wieczorem czuję się trochę lepiej. Przejedziemy sto sześćdziesiąt kilosów do Tessalit od razu. Tam będzie można trochę odpocząć.

***

Formalności celne skończone. Bordj-Moktar to ostatnie algierskie miasto. Później jeszcze sześćdziesiąt kilometrów terytorium algierskiego, a następne sto kilometrów to no man's land.

Christian siada za kierownicą. Już od pierwszych kilometrów czuję, jak ból powraca. Żeby uprzedzić wypadki, każę Christianowi zatrzymać i robię sobie zastrzyk dożylny.

Zapada noc. Wpadające przez otwarte okno powietrze jest orzeźwiające. Zwinąłem sobie w kłębek szmatę jako poduszkę. Wciśnięty w fotel, wystawiając twarz na wiatr, czuję się dobrze.

Budzi mnie głos Christiana. Jest noc.

– Charlie, to dziwne…

– Co?

– Na pewno do Tessalit miało być sześćdziesiąt kilometrów? Zrobiliśmy już dwieście, i nic…

– To nic. Dojedziemy. Wiesz, afrykańskie odległości… Jestem już kompletnie rozbudzony. Droga jest dobra, praktycznie bez wstrząsów, żadnej blachy falistej; Jedziemy tak jeszcze przez godzinę, aż ogarniają mnie wątpliwości. Nagle przypominam sobie. Wśród nielicznych informacji, jakie zebrałem na temat tej trasy, jest i ta: Tessalit to góra, powinniśmy więc jechać pod górę, tymczasem dookoła płasko. Pytam Christiana:

– Były jakieś podjazdy po drodze?

– Cały czas płasko.

– Nie widziałeś gdzieś rozwidlenia?

– Nie.

Nie mamy czasu na niepokój. Christian klnie, błyskawicznie wrzuca niższy bieg. Podłoże zrobiło się miękkie. Koła ślizgają się, wrzuca jedynkę, dodaje gazu, żeby nas wydostać, ale nic z tego. Ugrzęźliśmy.

Wysiadamy, żeby ocenić sytuację. Siedzimy w bardzo drobnym, miałkim piasku. Opieram się o samochód. Jestem zbyt słaby, żeby cokolwiek zrobić, nawet żeby pomóc Christianowi.

– Słuchaj, Christian, zmyliliśmy drogę. Musiałeś gdzieś skręcić. Wrócimy po śladach aż do miejsca, gdzie się pomyliłeś. Ale to dopiero jutro. Rozejrzymy się, jak wstanie dzień.

Christian, ułożywszy się bezpośrednio na piasku, zasypia natychmiast. Ja jednak nie mogę się powstrzymać od przemyśleń. Nie mamy podkładów, nie mapy łopat, a przede wszystkim to osłabienie, które uniemożliwia mi skuteczną pomoc Christianowi. Powoli zasypiam, ale budzę się przeżywając kolejny atak, straszliwy ból na wysokości bioder.

– Christian.

Budzi się natychmiast.

– Zrób mi zastrzyk.

Wyciąga sprzęt. Nie ma oświetlenia w samochodzie. Zapala reflektory. Widzę, jak pochylony przed maską niezdarnie przełamuje ampułkę i napełnia strzykawkę.

– Uważaj. Bez powietrza.

Sprawdza, wstrzykuje płyn z powrotem do ampułki i powtarza operację. Tłumaczę mu, jak wypuścić kroplę ze strzykawki, żeby upewnić się, że nie ma tam pęcherzyka powietrza. Ból łamie mnie wpół, nie jestem w stanie zrobić ruchu.

– Zrób mi zastrzyk. Sam nie dam rady.

– Ale ja nie potrafię.

Muszę zrobić wysiłek, nawet żeby mówić. Wyjaśniam mu, jak założyć opaskę uciskową. Zawiązuje mi swój pasek wokół bicepsa. Z ręką w świetle reflektora zaciskam dłoń, żeby żyły wyszły na powierzchnię. Christian, z drżącymi rękoma, kaleczy mnie raz za razem. Mam już dwa podskórne wylewy, kiedy wreszcie udaje mu się trafić w żyłę i wstrzyknąć płyn. Ponownie popadam w błogostan.

***

Wstajemy bardzo wcześnie rano, obudzeni przez wschód słońca. Przeglądamy cały sprzęt, jaki mamy ze sobą. Dywaniki podłogowe zastąpią podkłady, a piasek będziemy odgarniać talerzem od felgi. Mamy już tylko jeden, trzy pozostałe odpadły w czasie aerobiku pomiędzy Adrarem a Reggane. Christian robi mi kolejny zastrzyk i bierze się do roboty.

Odgarniam trochę piachu ręką, leżąc obok samochodu, ale Christian musi dokończyć talerzem, kiedy już wybrał piasek po swojej stronie.

Ugrzęźliśmy w wielkiej ławicy miałkiego piasku, dookoła rosną akacje. Mamy przed sobą jakieś sto metrów, zanim grunt z powrotem stanie się twardy. Tu będzie można ominąć ławicę i wrócić tam, skąd przyjechaliśmy. Na razie nie sposób zawrócić, musimy jechać prosto. Dywaniki pozwalają na przejechanie zaledwie metra za jednym razem, i pod tym słońcem nasza praca to istna droga krzyżowa. Jednak metr po metrze posuwamy się do przodu.

Około dziesiątej, wycieńczeni, dzielimy się ostatnią puszką sardynek. Każdy dostaje dwie rybki i parę łyków gorącej wody.

O pierwszej po południu Christian rozwala talerzem tylną szybę i przez dziesięć minut wrzeszczy przeklinając cały ten burdel. Dotarliśmy zaledwie do połowy ławicy. Potem uspokaja się, wypala cygaro siedząc na piasku oparty o samochód. Podnosi talerz i wraca do pracy. Dywaniki nie wytrzymują długo. W połowie popołudnia oba są już podarte, rozwalone pod wpływem tarcia opon, i nie nadają się do użytku. Zastępują je koszule i marynarki, które Christian zabrał ze sobą. Materiał ten jest jeszcze mniej sztywny i mniej skuteczny. Za każdym razem przejeżdżamy pięćdziesiąt centymetrów. Christian przybiera barwę szkarłatną, poparzony przez słońce.

Około szóstej połykamy litry wody, której w innych okolicznościach nie wzięlibyśmy do ust, taka jest gorąca, po czym zasypiamy. W nocy budzę się, znów zwijam się z bólu. Nie chcę budzić Christiana. Trzęsąc się i całkowicie opadły z sił robię sobie zastrzyk w świetle reflektorów. Maleńki skoczek, podskakując dookoła mnie, przygląda się temu widowisku. Błogostan do rana. Christian nie mówi ani słowa. Kiedy tylko się budzi, bierze talerz i powraca do roboty. Wreszcie po dwóch godzinach wysiłków, samochód wyjeżdża z ławicy. Nie zostało nam już wiele benzyny. Ta wycieczka przedłużyła nam drogę o paręset kilometrów, a długotrwałe wychodzenie z piasku zeżarło mnóstwo paliwa. Nasze ślady są dobrze widoczne. Christian jedzie za nimi przez dobrą godzinę.

– Byliśmy już tutaj.

Tym razem jesteśmy na dobrej drodze.

***

W niecałe dwie godziny później dojeżdżamy do rozwidlenia szlaków pośrodku strefy kamienistego gruntu, zaraz za tablicą oznaczającą algierską granicę. Tutaj trzeba było skręcić w prawo. Mamy chyba jeszcze dość paliwa. Jest to przypuszczenie, bo wskaźnik paliwa jest popsuty. Po niecałych dwóch godzinach szlak robi się węższy. Samochód trzęsie się na blasze falistej. W oddali widać góry. Droga wznosi się, po czym opada, w miejsce piasku pojawiły się czarne, ostre kamienie, aż po horyzont. Dojeżdżamy do Tessalitu.

Na parę kilometrów przed wioską przejeżdżamy przez obozowiska Tamacheków. Dzieci robią do nas znaki i machają kanistrami prosząc o wodę. Ale nie mamy jej już wcale. Jedziemy dalej.

W Tessalit wypijamy wreszcie nasze pierwsze zimne piwo. Właściciel baru podaje nam wielkie, oszronione butelki marki Flag. Facet jest Malijczykiem o jasnej skórze, nazywa się Amico. Jest bardzo sympatyczny i nasze stosunki są od razu doskonałe. W jego barze, składającym się z czterech ścian z wyschniętego błota i podłogi z piasku, znajdujemy wszystkich naszych znajomych. Przede wszystkim są tu Rene i Patricio, korzy niepokoili się już o nas. Christian natychmiast wytłumaczył im, że zrobiliśmy mały objazd, żeby odwiedzić paru klientów mieszkających w głębi pustyni. Jest też Monique, która nie odstępuje dwóch przystojnych pomocników Wallida. Ten ostatni jest przygnębiony. Zapominając o nakazach swej religii, wypija piwo za piwem. Zmęczonym głosem wyjaśnia mi, że panienka rozbudziła się na dobre i wycieńczyła go. Opadają również z sił obaj pomocnicy. Wallid mówi, że wielokrotnie zauważył, jak bardzo pociągający dla Europejki potrafi być mężczyzna pustyni, ale żeby do tego stopnia, tego jeszcze nie widział.