Выбрать главу

Zajadając i żartując. Minister tłumaczy mi, jak zarabia swoje pieniądze. Większość jego interesów to samochody, używane części zamienne i wozy, których sprzedaż w tym kraju, jak się wydaje, może być bardzo intratnym zajęciem. Sprzedaje swoim rodakom, ale robi również interesy ze swoimi dostawcami, Europejczykami.

– W tej chwili pracuję z dwoma Francuzami, z Bordeaux, będą tu dziś wieczór. Ale teraz czas, żebyście trochę odpoczęli.

***

Mały boy prowadzi nas do pokoju, gdzie czekają na nas dwa cebrzyki z wodą. Dostosowujmy się do miejscowego zwyczaju, nakazującego spać, kiedy jest zbyt gorąco, by pracować.

Na krótko przed kolacją pojawiają się Europejczycy. Jest ich trzech, a raczej dwóch i jeden. Ten ostatni to klasyczny turysta, mały z brzuchem wystającym poza szorty, prościutki przedziałek z boku, nie zagojone oparzenia słoneczne, kraciasta koszula i sandały, krótko mówiąc, przeciętny bałwan na wakacjach.

Minister przedstawia mi go jako Ciastkarza.

Dwaj pozostali to cwaniacy, gangsterzy z francuskiego południowego zachodu. Frederic to wysoki, milczący brunet. Nosi okulary intelektualisty, zza których patrzą zimne oczy: prawdziwy skurwysyn. Alain, jego kumpel, też wygląda na skurwysyna, ale dużo sympatyczniejszego.

Jestem jeszcze zmęczony, ale po tej długiej sjeście czuję się odprężony i nie mam zupełnie ochoty na nawiązywanie bliższej znajomości. Nie zdradzam im, że całą swoją młodość spędziłem w Bordeaux. Sami też nie podejmują wysiłków, żeby ze mną rozmawiać.

Na kolację znowu dostajemy ryż podlany pikantnym sosem z roślinnymi przyprawami. Dla Afryki nie ma miejsca w przewodniku gastronomicznym.

Miejscowa trawka jest za to doskonała. Miguel zrobił ogromnego skręta za pomocą kartki z Biblii, którą ukradł w Watykanie. Ponieważ wewnątrz żar jest nie do zniesienia, rozkładamy sobie na noc posłania na dachu. W Afryce jednym z nielicznych przyjemnych momentów jest chłód świtu: kilka minut spokoju. Ale dzisiaj Miguel zadecydował, że będzie inaczej. Miguel to mój towarzysz podróży, miły wariat. Dlatego właśnie postanowiłem mu pomóc i jest jeszcze ze mną.

Bardzo wysoki, chudy jak pająk, podkreśla jeszcze to wrażenie nosząc stale czarne spodnie, obcisłe niczym druga skóra. Ogromna klamra u pasa robi wrażenie, jakby miała przeważyć go do przodu. Jego włosy, czerwone, zielone i niebieskie, dawniej wygolone po bokach, zwisają mu na plecy w postaci długiego, brudnego końskiego ogona.

Jego kostki i przeguby pokryte są bransoletami, które brzęczą przy każdym kroku. Mówi mało, ale dużo się śmieje. Choć jest całkowicie nieodpowiedzialny, Miguel ma czasami przebłyski geniuszu, jak tego ranka, kiedy zamienił część swojego żelastwa na starą trąbkę, poniewierającą się w ogrodzie Ministra. Teraz, stojąc na baczność i na granicy apopleksji, usiłuje wydobyć z niej jakieś dźwięki i działa wszystkim na nerwy. Nalewam sobie kawy do pożyczonej menażki. Boy wykorzystuje krótką chwilę ciszy, by włączyć na cały regulator radio, ale nie udaje mu się złapać żadnej stacji. Wychodzę pogadać z Alainem, małym cwaniakiem z Bordeaux, który ziewa przyglądając się, jak kilka wnuczek Ministra myje się na podwórzu, co stanowi piękny, wzruszający widok. Woda ścieka po ich ledwo rozkwitłych ciałach, młode piersi sterczą dumnie, krągłe pośladki dopraszają się gwałtu. To jeszcze uczennice, ale już kobiety.

– Piękne są, co?

– O, kurwa!

– Jesteś z Brodeaux, Alain?

– Tak.

– Ja też.

Alain patrzy na mnie zaskoczony:

– Niemożliwe, jesteś z Bordeaux?

– No przecież ci mówię.

I już. Szowinizm przydaje się również do zdobywania sobie kumpli. Dołączył do nas Fred i po półgodzinie, siedząc przy pierwszej tego dnia anyżówce, doszukujemy się wspólnych znajomych. Dyskutujemy tak cały ranek, a popołudnie schodzi nam na opowiadaniu o naszych najlepszych numerach. Po niezawodnym wieczornym ryżu Alain, coraz bardziej rozgadany i chełpliwy, wyjaśnia mi, na czym polega ich handel.

Wystarczy kupić we Francji używany samochód, jak najtaniej, sprowadzić go stamtąd, przejechać przez pustynię i sprzedać go za dobrą cenę w Niamey, gdzie oczywiście Minister Dobrych Interesów zajmuje się negocjacjami.

Przejechać przez pustynię, żeby dotrzeć aż tutaj, to mnie interesuje.

– I można na tym zarobić?

– Człowieku, to kopalnia złota! To interes stulecia! Te czarne bałwany kupują byle co, i wierz mi, że mają forsę. Masz cztero albo pięciokrotne przebicie za każdym razem.

Piętnaście dni na podróż i przejazd przez pustynię, tydzień do dziesięciu dni na sprzedaż, zabawa tu, zabawa w Bordeaux, i następny kurs.

– A przejazd przez pustynię?

– Pustynia? Spokojnie! To pestka.

Nie może się powstrzymać, żeby nie opowiedzieć mi o podróży hiszpańskiego księdza, którego ostatnim razem zabrali na południu Algierii.

– Utknął tam. Więc powiedzieliśmy mu: �Proszę księdza, prosimy do nas", a on nam na to: �dziękuję".

Wybucha śmiechem, i opowiada dalej:

– Po paru kilometrach Alain otworzył torbę Wielebnego Ojca i dla żartu wyrzucił przez okno pierwszą rzecz, jaka wpadła mu pod rękę. Ksiądz nie śmiał nic powiedzieć. Zachęcony tym Alain powyrzucał po kolei wszystkie jego rzeczy. Ponieważ szary ze strachu ksiądz nadal nie reagował, rozwścieczony Alain kazał mi się zatrzymać, nasrał w piach, sprofanował kilka stron Biblii, po czym, żeby zwiększyć jeszcze świętokradztwo, wsadził krucyfiks w swoje odchody. Nie pozostawało nam nic innego, jak zostawić świętego męża, który zaniemówił ze strachu, na środku szlaku, żeby poczekał na następną ciężarówkę.

Wydaje się, że jest to dla nich świetny dowcip do opowiadania i tarzania się ze śmiechu! Tacy to właśnie ludzie…

Najzabawniejsze jest to, że obaj skończyli tę samą surową religijną szkołę, która zrobiła z nich bandytów. To sympatyczni kłamcy i oszuści pozbawieni jakiejkolwiek moralności. Spokojnie upływają mi dni spędzone na rozmowach z Ministrem i tymi dwoma aniołkami.

Dziś wcześnie rano poszedłem się przejść. Niamey to miasto wilgotne i hałaśliwe. Ranne godziny to okres największego rozgardiaszu na ulicach, zwłaszcza w dzielnicy wielkiego bazaru, prawdziwego labiryntu słomianych dachów, kipiącego krzykliwymi kolorami i ruchliwym tłumem.

Większość Afrykanów to handlarze. Ci, którym wiedzie się najgorzej, siedzą na ulicy przed matą, na której leży ich jedyny towar: jeden owoc mango, trzy orzeszki ziemne albo dwie stare śruby. Tych los już się nie odmieni. Inni, grube czarne zwały tłuszczu, mają więcej szczęścia. Swój sukces handlowy zawdzięczają doskonałej firmie UNICEF. Osiągają świetne marże, jako że sprzedają dary.

Zawsze sądziłem, że jestem pozbawiony skrupułów, ale w Afryce nie mam szans. Na niektórych kartonowych pudłach widnieje jeszcze nazwa tej dobroczynnej organizacji. Wielu uczestników akcji charytatywnych byłoby zapewne zdziwionych dowiadując się, że ich dary służą wyłącznie do podtuczania paru miejscowych świń.

Ale robi się tu jeszcze lepsze interesy: parę miesięcy temu sprzedano na licytacji kilkaset dziewcząt i kobiet z plemienia Tamachek. Uciekły z Sahelu szukając pomocy tutaj, gdzie poczynając od pewnego progu zamożności do dobrego tonu należy posiadanie haremu, co jest zwyczajem przyjemnym, lecz jakże męczącym. Problem ten rozwiązano w sposób radykalny, wycinając tym paniom łechtaczki, i definitywnie pozbawiając je wszelkich apetytów seksualnych.

***

Któregoś wieczoru Minister wraca rozradowany, z kieszeniami pełnymi cukierków. Właśnie sprzedał, za bardzo wysoką cenę, samochody obu Francuzów. Natychmiastowa decyzja Alaina i Freda: