Выбрать главу
***

Pięć godzin po wyjeździe z Tessalit przejeżdżamy przez Aguelock, gdzie zatrzymujemy się na parę minut. Jest tu kilka kwadratowych domków z wyschniętego błota, wszystkie zamieszkane przez Tamacheków. Przyglądamy się, jak wyciągają wodę ze studni. Do dwóch gałęzi drzew rosnących nad dziurą w ziemi przywiązali blok z wypalonej gliny, i wielbłąd ciągnie linę, na końcu której znajduje się wiadro. Idzie prosto przed siebie czterdzieści metrów, po czym wraca i rzecz zaczyna się na nowo.

Dla zabawy goniłem gazelę, która przebiegła przez szlak przed nami. Przez piętnaście minut pędziłem wśród krzaków, starając się zrównać z jej małym białym zadkiem. To malutka łania posuwająca się do przodu skokami, raz w prawo, raz w lewo. Nie udało mi się jej dogonić, za bardzo przeszkadzała mi roślinność. Pozwoliłem jej uciec i wróciłem na szlak, który około trzeciej po południu przeistoczył się nagle w dwie ogromne koleiny, wyryte głęboko w piasku. Według opisu, jaki przedstawił mi Wallid, jest to Marcouba.

Zgodnie z jego radą zjeżdżam ze szlaku w prawo, by tam szukać dogodnego przejazdu. Twarde podłoże łatwo rozpoznać. Jest ciemniejsze niż połacie normalnego, jasnoszarego piasku. Jeżeli weźmie się dostateczny rozpęd, jadąc po tych ciemnych odcinkach udaje się czasami uniknąć ugrzęźnięcia w piachu. Nie zawsze jednak, ale tym razem mamy podkłady i łopatę, i te nieliczne przypadki, kiedy musieliśmy kopać, wyglądały na żart w porównaniu z poprzednią gehenną.

***

Po piętnastu kilometrach w Marcouba, przejechanych wśród małych krzaczków, docieramy do strefy ogołoconej ze wszystkiego. Ziemia ma kolor brązowoczerwony i jest miękka, ma się wrażenie, jakby jechało się po zaoranym polu. Wciskamy gaz do dechy. Grunt jest akurat dosyć miękki, żeby nie tworzyła się blacha falista, i akurat dosyć twardy, żeby nie ugrzęznąć. Na pełnej szybkości dojeżdżamy do Anefis, gdzie spędzamy noc, po czym ruszamy wcześnie następnego dnia.

Dziesięć kilometrów dalej łapiemy gumę w przednim kole. Zadowoleni, że jest okazja trochę rozprostować kości, wyciągamy lewarek, zmieniamy koło i w ostatniej chwili zdajemy sobie sprawę, że w kole zapasowym dętka jest również dziurawa. Nigdy nie przyszło nam do głowy sprawdzić! Każdy bierze oponę na głowę i wracamy do Anefis.

Po drodze Christian śmieje się do siebie. A przecież nie ma tu nic śmiesznego. Jest bardzo gorąco, i po paru kilometrach ma się wrażenie, że opona na głowie waży tonę.

– Co cię tak bawi?

– Myślę o naszej sytuacji. Gdyby przejeżdżali tędy jacyś turyści, takim samochodem obładowanym sprzętem, pomyśleliby, że zwariowaliśmy: wyjechać w pustynię nie sprawdzając nawet koła zapasowego, trzeba mieć tupet, nie?

– Chyba nie chciałbyś, żebyśmy zaczęli szpanować i szykować się jak tamci?

– Nie, oczywiście, że nie, ale mimo wszystko…

I ponownie wybucha śmiechem.

Wiem, że ma rację. Zawsze ufałem swemu szczęściu i nigdy mnie ono nie zawiodło. Jeżeli któregoś dnia mnie opuści, będę się czuł cholernie samotny, tak bardzo się już do niego przyzwyczaiłem.

Jakiś facet przebrany za mechanika, mający parę kluczy, śrubokręt i kilka żelaznych prętów służących za łyżki do opon, naprawił nam oba koła. Kiedy czekaliśmy, jego żona podawała nam herbatę za herbatą. Wróciliśmy do samochodu z naprawionymi oponami na głowach.

***

Dookoła rosną już drzewa. Nie są jeszcze zbyt pokaźne, całe suche, pokręcone i nie przekraczające dwóch metrów, ale w każdym razie nie są to już krzaki. Podłoże jest nadal piaszczyste, ale zbliżamy się do końca pustyni. Przejechaliśmy przez wioskę Tamacheków, złożoną z namiotów w postaci plandek zamocowanych na gałęziach, dookoła wysokiej wiatrowej turbiny. Według informacji Wallida jesteśmy już tylko o osiemdziesiąt kilometrów od Gao. Szlak nadal wije się wśród niskich drzew. Poza kilkoma odcinkami miękkiego gruntu przejazd to małe piwo. Jest trzecia po południu, kiedy dostrzegamy cysternę na palach, daleko w przedzie, wystającą zza piaszczystej wydmy. To wieża ciśnień w Gao.

***

Gao to Czarna Afryka, zupełnie małe miasteczko. Najpierw przejeżdżamy przez piaszczyste uliczki. Domy są z kamienia, większość w kolorze brązowym. Jest bardzo gorąco i wilgotno. We wszystkich zacienionych miejscach widać grupki leżących Murzynów, a w okolicy targu kłębi się zwarty tłum. Niedaleko płynie Niger, w jego wodach kobiety piorą bieliznę. Hotel znajduje się tuż przy brzegu.

Jest to duży budynek z betonu, w afrykańskim stylu. Beton jest żółtawy, obdrapany i w złym stanie, jak wszędzie w tych krajach. Zielone żelazne okiennice są pozamykane. Z tyłu znajduje się parking. Rozpoznaję tam ciężarówkę Wallida i mehari, stojące wśród innych samochodów i ciężarówek. Kiedy tylko wysiadamy z peugeota, podbiega do nas stadko dziewcząt. To odpoczynek wojownika. Są w różnym wieku, w kolorowych spódnicach, przepychają się i wrzeszczą na siebie, żeby być na początku kolejki do sprzedania nam swoich usług. Christian jest zaskoczony. Ja wybieram dwie. Młodszą dla przyjemności, jeśli można tak powiedzieć. Większość ma wycięte łechtaczki, ich bierność jest nie do pokonania. Starszą do drapania mnie w plecy.

Wynajmujemy dwa pokoje od strony tarasu. Christian oczarowany i pod wrażeniem niskiej ceny chętnych do bum-bum, bierze ich sobie sześć.

***

Pokój jest podły, z łóżkiem, którego moskitiera jest oczywiście dziurawa i z wentylatorem zbyt powolnym, by dawać jakiś efekt. Jest tam jednak wnęka łazienkowa z prysznicem. Po godzinie, obmyty z pyłu, czysty, czuję się lepiej. Powierzam swoją bieliznę starszej, żeby mi ją wyprała w rzece. Daję parę banknotów i schodzę na dół. Z pokoju Christiana dobiegają mnie okrzyki i wybuchy śmiechu.

Bar znajduje się na dole. Jest to duża salą o wysokim sklepieniu. Cztery wentylatory przesuwają nieco powietrze. Całą jedną stronę zajmuje kontuar. Na półkach niewiele butelek. Czterech czarnych kelnerów śpi.

Tu odnajduję gości z Bordeaux. Fred i Alain stoją przy kontuarze, popijając anyżówkę, w towarzystwie trzeciego faceta. Spotkanie jest radosne. Alain, jak zwykle w świetnym humorze, bezustannie poklepuje mnie w ramię, i przedstawia mi ich towarzysza.

– To Francis. Największy alfons w Bordeaux.

Tamten wygląda, jakby komplement mu się podobał. To wysoki frajer mający co najmniej metr dziewięćdziesiąt, bardzo się stara, żebym zauważył kolejno wielki sygnet, który nosi na małym palcu, i szeroki złoty łańcuch zwisający na lewym przegubie. Następnie opiera się łokciami o kontuar, wygięty w pałąk jak w nocnym lokalu w Bordeaux, i zamawia sobie następną anyżówkę. To prawdziwy skecz. Alain przedstawia mnie jako zawodowca afrykańskich szlaków, i Francis odwraca się w moją stronę.

– Ty też handlujesz z czarnuchami, Charlie? Stojący za jego plecami Alain robi do mnie oko.

– Francis jedzie citroenem tube. Ma talent do wybierania samochodów.

– O tak, ja potrafię wybrać wóz. Nie, żebym znał się na mechanice, ale mam nosa. Posłucham tylko silnika i wiem, czy jest dobry. Nachyla się ku mnie.

– Charlie, ty się na tym znasz, jak się sprzedają citroeny? Z tyłu Alain kiwa do mnie głową. Wydaję lekkie gwizdnięcie.