Выбрать главу

– Albana, wszyscy trzej należycie do tego samego zespołu, jasne? Nie chcę tu żadnego rasizmu ani innych idiotyzmów tego rodzaju, a w każdym razie nie chcę nic na ten temat słyszeć.

Ich wzajemna niechęć wywodzi się sprzed wieluset lat, i mam to gdzieś. Poza tym lubię One i Two, a nie lubię Albany. Dałem obu czarnuchom trochę forsy, żeby mieli na życie, zanim ich problemy zostaną rozwiązane.

***

Dziś wieczór Peyruse urządza w barze hotelowym zabawę. Jacky przyszedł do mojego pokoju, żeby wypalić parę skrętów, i wezwałem Chotarda.

Jacky ma ogromne zalety, te, które szanuję. Kocha życie i chce z niego czerpać wszystkie przyjemności. Jest odważny, hojny i nie czuje żadnego szacunku dla pieniędzy. Od razu poczuliśmy do siebie sympatię. Po miesiącu wygłupów dołączył do mnie, kiedy postanowiłem wrócić do Afryki. Podzieliliśmy zadania między sobą. O ile ja jestem liderem, głównym szefem konwojów w Afryce, on – ponieważ lepiej ode mnie czuje się w Europie – bierze na siebie całą organizację tam, zarówno konwojów, jak i przyjemności. Zyski są dla nas obu. Jacky jest czymś więcej niż tylko wspólnikiem, to kumpel.

Chotard jest starszy, ma około trzydziestki. On też ma zalety, ale dla mnie główną z nich jest to, że jest długoletnim przyjacielem Jacky'ego. U mnie jest pracownikiem. Wykwalifikowanym, ale mimo wszystko pracownikiem.

– No i co, Chotard, zaksięgowałeś już wszystko?

Jacky leży na łóżku. Jest roześmiany. Nigdy nie wydaje poleceń Chotardowi, ale moment sprawdzania rachunków zawsze daje mu okazję do jakiegoś kawału. Podczas kontroli Chotard i tak jest już dosyć zdenerwowany. Jacky podpuszcza mnie, żebym z jeszcze większym przekonaniem grał rolę upierdliwego szefa w tej komedii. Bez przerwy posyła mi znaki typu "no, jeszcze, nie popuszczaj", więc żeby sprawić mu przyjemność, za każdym razem robię, co mogę.

Chotard siedzi przy stole, jego walizeczka leży otwarta przed nim i wyciąga z niej różne papierki, które zebrał podczas przejazdu. Jacky wziął główny zeszyt i przedstawia mi ogólne sprawozdanie. Księgowość mnie nudzi. W wykonaniu Jacky'ego jest to przynajmniej jasne i zwięzłe.

– No więc tym razem zgarnęliśmy sto trzydzieści tysięcy dolarów, plus to, co zarobiliśmy w Segou.

Ufam tylko dolarowi. Chcę, żeby moje zyski liczone byty w dolarach, i sprawą Chotarda jest, żeby znać ostatnie notowania giełdowe. Bo żądam dokładnych wyliczeń.

– Nieźle. A wydatki?

– W kasie mamy teraz…

Jacky wskazuje na Chotarda, pochylonego nad stosem papierów, śmiejąc się ukradkiem.

– Według dzisiejszego kursu, jak obliczył Chotard, mamy dokładnie osiemdziesiąt tysięcy dolarów.

Chotard drgnął i z niepokojem oczekuje mojej reakcji. Nie każę mu długo czekać.

– Wydaliśmy pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Chotard, co to za burdel?

Jacky i ja zupełnie nie dbamy o pieniądze. Są nam tym bardziej obojętne, że nasze zyski są ogromne. Tego Chotard nigdy nie potrafił zrozumieć. Nigdy nie wie, gdzie zaczynają się żarty. Z powagą odpowiada:

– Ależ ja zapisałem wszystkie wydatki. Możesz sprawdzić.

– Pokaż.

Nabiera powietrza i zaczyna:

– Naliczyłem sto osiem baranów…

– Zeżarliśmy to wszystko?

– Przecież po drodze wszystkich zapraszaliście. W sumie…

Jacky wybucha śmiechem. Zapalił ogromnego skręta i zaczyna świetnie się bawić.

– No dobrze, ale przecież nie mogło to kosztować aż tyle. Co dalej?

– Były też dziwki.

– Ile?

– Według dzisiejszego kursu… dwanaście tysięcy dolarów.

– Jak to, dwanaście tysięcy dolarów? Chotard, daj spokój. Przecież nie mogliśmy aż tyle przerżnąć, kolego!

Im dalej zagłębiamy się w rachunki, tym robi się sztywniejszy. Ten mały brunecik, nerwowy, z lekko skośnymi oczami, doskonale pasuje do roli, którą z zapamiętaniem odgrywa, roli dokładnego i kompetentnego księgowego.

– Próbowałem już zwracać wam uwagę na tę kategorię wydatków, które moim zdaniem są przesadne…

– Tak?

– I za każdym razem śmialiście się tylko.

– Naprawdę? Musiałeś się gdzieś pomylić, to przecież niemożliwe. Z triumfem w oczach wyciąga do mnie plik papierów.

– Zaczyna się w Gao. Siedemdziesiąt dwie dziewczyny średnio po osiemdziesiąt franków.

Po czym wylicza mi poszczególne etapy podróży.

– Gossi, trzy. Hombori, dwanaście. Boni, pięć. Douentza, osiem. A niektóre biją rekordy. W Sofara jedna z tych panienek dostała sto pięćdziesiąt franków.

Biorę mu papier z rąk. Rzeczywiście, jest tam napisane: �Sofara, mineta. Charlie".

Zaczynam rozumieć. Wprawdzie w Afryce rżnie się na potęgę, ale trudno jest osiągnąć cokolwiek innego niż zwyczajne bum-bum. "Wziąć do ust, szefie, to nie jest czyste, wsadzić do tyłu, szefie, to boli." Więc trzeba podnieść stawkę. Dziewczyny odmawiają do chwili, kiedy cena staje się nie do odrzucenia. Chotard ciągnie dalej:

– Muszę panu powiedzieć, że jest pan daleko na pierwszym miejscu, za panem jest Jacky i…

Tu nie może powstrzymać uśmiechu. Odchrząkuje:

– No i ja.

– No właśnie!? To ty! Chotard, za dużo ciupciasz.

Tym razem ogarnia go początek paniki. Ten facet jest inteligentny, wykształcony, ma ogromne poczucie humoru. To pierwszorzędny wodzirej. Często wykorzystuje swój wygląd mandaryna, żeby udawać przewrotnego Chińczyka, z jego sarkastycznym rechotem, świetnie opracowany numer. Ale ze mną nigdy nie jest sobą. Zawsze się boi.

– Ależ Charlie, zapewniam cię…

– No już dobrze. Co jeszcze?

– Zabawy, jedzenie, trawka. W sumie przyjemności kosztowały nas prawie trzydzieści tysięcy dolarów.

– Dalej?

– Łapówki dla urzędników. Trochę ponad dziesięć tysięcy. Ta suma stale rośnie.

Dobrze. A dobre uczynki?

– Dziewięć tysięcy siedemset pięćdziesiąt i… no, dziesięć tysięcy!

Dobre uczynki to wszystkie towary, które rozdajemy na szlaku, w tych okolicach, gdzie ludziom brakuje wszystkiego. Dlatego moje konwoje obładowane są puszkami mleka, workami ryżu i pudełkami aspiryny. Ilekroć przejeżdżamy przez Sahel, zatrzymujemy się przy każdym obozowisku, żeby rozdać trochę rzeczy. I to mi się nie podoba. Wydatki na przyjemności są wyższe niż te na dobre uczynki. To nie jest normalne. Żeby przywrócić równowagę, następnym razem zwiększymy udział tych ostatnich.

– Rachunki się zgadzają, Chotard. Będziesz musiał poukładać to wszystko w jakieś segregatory. Za dużo tu bałaganu.

Mówię to tylko tak, żeby go podpuścić, ale nie rozumie mnie i składa wszystko z urażoną miną. Ledwo mówi do widzenia wychodząc, odmówiwszy skręta którego proponuje mu Jacky. Proszę go, żeby, jeśli idzie do baru, rzucił okiem na Peyruse'a i trochę go przypilnował. Bąka pod nosem, że "zobaczy", i zostawia nas.

Od Gao Peyruse niepokoi mnie. Byłoby okropne, gdyby znów zaczął pić. Szybko o tym zapominam. Pościel jest szarawa, ale czysta, i wkrótce zasypiam.

Część trzecia

W Europie pełnia zimy. Nie lubię ani europejskiego chłodu, ani wielkich miast, ale Paryż jest wyjątkiem. To zaczarowane miejsce, tym przyjemniejsze, że mam dwoje doświadczonych przewodników po przyjemnościach, jakie tu można znaleźć: Jacky'ego i Kokę.

Koka macha do nas obiema rękami, kiedy pojawiamy się na lotnisku Charlie-Airport. Inni pasażerowie oglądają się za tą wysoką, ciemnowłosą i wpadającą w oko dziewczyną, która wykrzykuje nasze imiona.