Najwyraźniej nie podoba mu się nasz wygląd. Jesteśmy w tym samym wieku co on, ale opaleni i bogaci, podczas gdy on skazany jest, by zielenieć pod jarzeniówkami. Daje nam odczuć, że jesteśmy tu zbędni.
– O co chodzi?
– Mam malarię. Znam objawy i czuję, że nadchodzi kryzys. Czy ma pan chininę, żeby to powstrzymać?
– Malarię?
– Tak. Wracam z Afryki. Mam co najmniej czterdzieści trzy stopnie gorączki.
Jeden z pozostałych rechoce.
– To niemożliwe. Przy czterdziestu trzech stopniach nie byłby pan w stanie ustać na nogach ani mówić. Majaczyłby pan.
Brodaty potakuje.
Jak wytłumaczyć tym rzeźnikom? Zmuszam się do spokoju i cierpliwie tłumaczę brodatemu:
– Zażywam duże ilości narkotyków i jestem przyzwyczajony do stanów podniecenia. Miewałem już ataki; Chcę tylko chininy, żeby to powstrzymać.
– Ależ nie możemy wydać panu lekarstwa tak po prostu! Tym razem wyprowadza mnie z równowagi. Mam już wyjść i odesłać ich do wszystkich diabłów, ale brodaty łapie mnie za rękę.
– Zmierzymy panu gorączkę. Zobaczy pan, że mój kolega ma rację.
W parę minut później patrzy na termometr i zmienia ton.
– Pan musi być hospitalizowany!
Cała ta dyskusja pogorszyła mój stan. Czuję, że zalewa mnie fala gorąca, robi mi się ciemno przed oczami… Mój kumpel Jacky, wspomagany przez lekarzy, podtrzymuje mnie, po czym zdaję sobie sprawę, że kładą mnie na noszach.
– Nie. Ja chcę tylko trochę chininy, to wszystko.
Jacky mówi do mnie, kiedy niosą mnie korytarzami. Ja przecież nie mam czasu na leżenie po szpitalach! Trzeba zająć się konwojem. Parę minut później tracę przytomność.
Pływam. Budzę się, wszystko jest gdzieś daleko. Jakieś dźwięki, ktoś mnie dotyka. Znów tracę przytomność, po czym wracam do siebie w blasku elektrycznego światła, od którego bolą mnie oczy.
Mówi do mnie pielęgniarka. Znów dzień, później stopniowo chwile przytomności wydłużają się. Jestem przytomny, ale w paskudnym stanie. Nadal mam gorączkę, i nie sposób dowiedzieć się, co się dzieje. Po prawej stoi rząd łóżek, mój sąsiad, to mały staruszek, który nie poruszył się, odkąd tu jestem.
Pielęgniarka to stara kobieta o krzykliwym głosie, która wciąż się wydziera. Kiedy wchodzi na salę, od razu ustawia jakiegoś chorego, leżącego o dwa czy trzy łóżka ode mnie, zawsze tego samego. Nigdy albo źle ją rżnięto, i teraz wyżywa się na biedaku przez kilka minut. Słuchanie tego jest nie do zniesienia.
W środku czuję zimno, potem zaczynam płonąć. Proszę, żeby mi zmieniono pościel, mokrą po każdym nawrocie gorączki, ale stara nie chce o niczym słyszeć. Pościel zmienia się rano, teraz nie jest odpowiednia pora.
Jedyne znośne chwile w tym otoczeniu to odwiedziny Jacky'ego. Parę razy dziennie słyszę jego sztucznie wesoły głos: "No i jak bracie", i budzę się. Mówi do mnie i dobrze mi to robi.
Najgorsze jest to, że nie jestem leczony. Był lekarz, osłuchał mnie bez słowa i zniknął. Nie dostałem jednego jedynego lekarstwa, i wszyscy udają, że nie słyszą, kiedy proszę o chininę.
Któregoś dnia nie wytrzymuję. Stara płaci za wszystkich. Wrzeszczę do niej świństwa, jakich nie słyszała w życiu.
– Uspokój się, bracie. Spokojnie.
Czepiam się ramion Jacky'ego. Pielęgniarka wybiega z sali.
– Wyciągnij mnie stąd, bracie, nie mogę już.
– OK, bądź spokojny, załatwię to. Załatwię zwolnienie i wychodzimy.
Załatwił mi pokój u przyjaciółki. Przez kilka dni walczę z gorączką. Kryzys przedłuża się. Którejś nocy budzę się gwałtownie i skręcam się z bólu, który rozpoznaję natychmiast. Tym razem to nerki. Przez całą noc czuję, jak noże rozrywają mi biodra. W ciągu następnych dni ból nie ustępuje, rzadko bywał aż tak silny, i czuję, jak cały mój organizm zaczyna się rozlatywać.
Mój mocz ma kolor brązowy i śmierdzi. To przerażające patrzeć, jak coś takiego wycieka ze mnie. Jest to tak obrzydliwe, że zaczynam czuć do siebie odrazę. Mam wrażenie, że całe moje ciało śmierdzi. Któregoś wieczoru, po powrocie do domu, przyjaciółka Jacky'ego przychodzi do mojego pokoju, żeby powiedzieć mi parę miłych słów, jak zwykle, i otwiera okno, wpuszczając lodowate powietrze. Wówczas rozumiem, że naprawdę śmierdzę zgnilizną. Mój pot przesiąknięty jest jakimiś nieznanymi wewnętrznymi miazmatami.
Rozumiem wszystko. Koniec ze mną.
Nie mogę narzucać tej sytuacji dziewczynie. Proszę Jacky'ego, żeby zabrał mnie do innego szpitala. Może będzie tam lepsza opieka niż w poprzednim.
Ale znów zaczyna się ten sam burdel. Lekarze nie znają się na malarii, a jeszcze mniej na tym, co atakuje moje nerki. Mówię im, że byłem w szpitalu parę dni wcześniej, i sprowadzili moje akta, w których jest kilka linijek na temat mojej choroby. Reszta to zemsta starej pielęgniarki. Po przeczytaniu tego lekarze mają mnie na oku. Wysłuchuję nawet kazania.
Cały drżę, opróżniony jestem ze wszystkiego, co było we mnie zdrowe, siły opadły mnie zupełnie. Gdyby nie to, złapałbym tego błazna w białym fartuchu, który mi tłumaczy, że nie wolno napadać na personel medyczny, i zmusiłbym go do zajęcia się moim przypadkiem. Przynajmniej do spróbowania wyleczenia mnie!
Jacky przychodzi codziennie. Uśmiecha się i mówi, co nowego w sprawie konwoju, ale widzę, kurwa, że jest smutny.
– Jacky, tu są sami frajerzy. Pozwolą mi umrzeć.
– Nie ma problemu, bracie. Jedziemy stąd.
Mój koleś zajmuje się wszystkim, i w jeden dzień wynajduje prywatną klinikę.
Jest tam przynajmniej wygodnie. To najlepsze miejsce w mieście, czyste, spokojne i bardzo drogie. Mam telewizor, dużą łazienkę, a pościel zmieniają za każdym razem, kiedy jest mokra.
Ale w moim ciele gnicie postępuje dalej.
Nie mogę jeść. Sam przecież wybieram swoje menu, ale kiedy przynoszą tacę, mam ochotę wyrzucić ją przez okno. Nawet do mięsa czuję obrzydzenie. Schudłem, cały się przygarbiłem, a teraz czuję ogień. w płucach. Jacky przyniósł mi skrętów, ale nie daję rady ich palić. Jeden sztach i duszę się. Ale przynajmniej mam jaśniejsze myśli przez parę minut.
Przez okno widzę dachy miasta, w którym utknąłem. Niebo, dachówki, wszystko jest szare, wilgotne, a o parę kilometrów dalej widać dymy fabryczne. Europejskie miasto w zimie.
Nie chcę umierać w tej szarzyźnie. Chcę zdychać na słońcu. Poproszę Jacky'ego, żeby zabrał mnie gdzieś, gdzie jest ciepło.
Po raz pierwszy siła wewnętrzna, która zawsze podtrzymywała mnie i popychała do przodu, słabnie. Zrezygnowałem z walki i pogodziłem się z rzeczywistością. Widzisz, Peyruse, na każdego przychodzi kolej. Dzisiaj to mnie zabija Afryka.
Jedyne siły, jakie mi zostają, po zaciągnięciu się trawką, przeznaczam na moją ostatnią przyjemność, prysznic po każdym ataku gorączki, żeby zmyć z siebie to całe świństwo, które ze mnie wychodzi. Potem padam na łóżko i pogrążam się na całe godziny w czarnym śnie, który nie przynosi wypoczynku.
Któregoś dnia, około dziesiątej, unoszę się na łóżku słysząc na korytarzu szybkie kroki, które należeć mogą tylko do jednej osoby, kroki prawie równie zdecydowane i głośne, jak chód Jacky'ego. Drzwi otwierają się z trzaskiem, to ona.
W drzwiach pojawia się Koka, z rękami na biodrach.
– Charlie, to ja. Jacky powiedział mi przez telefon, że bardzo źle z tobą, więc dziś rano wsiadłam w samolot, żeby cię odwiedzić. Cieszysz się?