Выбрать главу

Podchodzi i przygląda mi się.

– Z tobą naprawdę jest źle. Poczekaj.

Podnosi mnie, ciągnie do łazienki i robi mi gorącą kąpiel, nie mogąc powstrzymać się, by nie zmarszczyć nosa. Obmywa mnie delikatnie, spłukuje i goli, nie przestając mówić.

– No, teraz jesteś piękny.

Wzywa pielęgniarkę, żeby kazała zmienić pościel, ciągnie mnie z powrotem do wyra, wyciąga z torebki perfumy i spryskuje mi nimi szyję i ramiona.

– Już. Teraz jesteś piękny i przyjemnie pachniesz.

Kładzie się koło mnie, gładzi mi pierś, i pełna dobrych myśli pieści mi członka. Po paru minutach jednak zaprzestaje tych bezowocnych manipulacji.

– No, hombre, naprawdę kiepsko z tobą.

Wyciąga z torebki swoje wyposażenie i przyrządza mi rządek kokainy. W mojej sytuacji nic już nie może mi zaszkodzić. Z trudnością wdycham narkotyk i głowa opada mi na poduszkę. Koka pakuje wszystko z powrotem i zakasuje spódnicę. Jak zwykle przygotowana, nie nosi pod nią niczego, nie licząc podwiązek. Czuję się, jakbym miał eksplodować. Nagłe działanie speedu w moim pozbawionym energii ciele daje mi potężnego kopa. Koka zauważa zmianę w moim stanie i ponownie kładzie się koło mnie. Nadal podkasana, nieprzyzwoita, sama się pieści, zbliżając twarz do mojej.

– Nie umrzesz przecież bez załatwienia mnie ostatni raz, Charlie, ty świnio, przerżnij mnie, nim zdechniesz, ty skurwysynu.

Staje się cud. Ona wyczuwa to i uśmiecha się. Udało się jej. Odwraca się i, kierując twarz do lustra naprzeciwko łóżka, ofiarowuje mi swoją dupę.

Wysiłek przytłacza mnie, ale natężam się, żeby wykrzesać z siebie konieczną energię. Ostatni raz mam możliwość zadowolenia kobiety. Nie mogę zawieść, nie mam prawa.

Nagle w lustrze pojawia się głowa Jacky'ego, a za nim rozpoznaję lekarza. Koka krzyczy do nich, żeby wynosili się do diabła.

Później, trzęsąc się na całym ciele, całkowicie wypluty, wysłuchuję lekarza i jego asystenta, którzy opowiadają mi swoje zwykłe historyjki, i patrzę, jak Koka nakłada swoją futrzaną czapeczkę. Puszcza do mnie oko. I w tym momencie czuję, nie wiem już, gdzieś w moim ciele czy w mojej głowie, że właśnie mnie uratowała.

Nie, nie umrę.

Dziękuję, Koka, przywróciłaś mi jedyną siłę, która jest w stanie, walczyć z chorobą. Chęć życia.

***

Dziewczyny, czym bez was byłyby przyjemności życia? Jesteście niezastąpione. Uwielbiam was, wszystkie, wasze ładne ciała, wasze piersi, wasze usta, i pułapki, które na nas zastawiacie.

Ale jak to robicie, żeby być takie pociągające?

Pieniądze? Sława? Bez was to wszystko nieprzydatne. Zgadzam się walczyć i cierpieć, ryzykować wszystko, o ile na końcu drogi znajduje się któraś z was, bo przy niej można zapomnieć.

Tak bardzo was potrzebujemy. Jesteście łagodne, jesteście piękne, jesteście cudowne. A poza tym, dziewczyny, wasze ładne dupcie są takie przyjemne.

***

Koka zostaje ze mną dwa dni, i nie szczędzi wysiłków, by przywrócić mi smak życia. Doszedłszy całkowicie do siebie, łagodnie sugeruję jej, by wróciła do Paryża, zanim jej intensywna opieka nie doprowadzi do skutków odwrotnych do zamierzonych i nie przerwie procesu zdrowienia.

O ile dobre samopoczucie powróciło, nie oznacza to, że choroba zniknęła. Gorączka przykuwa mnie do łóżka przez wiele godzin dziennie. W nocy nagłe kłucie w nerkach wyrywa mnie ze snu i łamie na pół. Spędzam długie trudne godziny w ciemnościach zmagając się z bólem.

***

Po raz pierwszy od dawna przyjrzałem się sobie w lustrze i mogłem ocenić rozmiary szkód. Niesamowicie schudłem. Choroba zabrała dwadzieścia kilo, moje policzki są zapadnięte i blade. Choć jestem przekonany, że maszyna życia pracuje ponownie, patrzę na siebie z niepokojem; moja cera jest prawie biała, niezdrowa, a oczy błyszczą od gorączki. Moje ciało jeszcze choruje.

Słońce. Ciepło. Oto czego mi trzeba, żeby całkowicie powrócić do zdrowia. Trzeba zebrać dość sil, żeby stąd wyjść, uruchomić konwój, pojechać z nim i wyzdrowieć pod gorącym afrykańskim słońcem.

Niestety, nie jest to takie proste.

Żeby nabrać trochę energii, wystarczająco dużo do wyjścia ze szpitala, musiałbym jeść, tymczasem mój żołądek odmawia przyjęcia jakiegokolwiek pożywienia. Serce podchodzi mi do gardła, kiedy przeżuwam jedzenie, które zamawiam, i nigdy nie udaje mi się nic połknąć.

Jacky codziennie mówi o owocach i o kuracji na naturalnych witaminach. Któregoś ranka przychodzi z kilkoma torebkami egzotycznych owoców. Z tym idzie lepiej, ale mimo to nie daję rady przełknąć więcej niż jeden na raz. W pierwszym momencie zapach i smak owocu są przyjemne, ale szybko stają się nieznośne. Odżywiam się po prostu kilkoma szklankami wody. Płyn toruje sobie drogę bez większych trudności.

***

Pomimo to, czerpiąc z moich ostatnich rezerw, mój organizm powoli poprawia swój stan. Zmuszam się teraz do spacerowania wzdłuż korytarza, przechodzącego koło mojego pokoju, a nawet robię parę pompek pod zdziwionym okiem mojej pielęgniarki.

Któregoś ranka, kiedy przemierzyłem właśnie cały korytarz, przyjaźnie i głośno pozdrawiając sąsiadów, drzwi windy otwierają się i wychodzi Jacky z ogromnym tekturowym pudłem w objęciach. Za nim pojawiają się kolejno, ciepło ubrani i obładowani skrzynkami owoców, One i Two, moje dwa czarnuchy, Albana, i na końcu pochodu, jak zawsze z walizeczką, uśmiechnięty i spięty Chotard.

Cała ta procesja przechodzi przede mną i zamienia mój pokój w targowisko warzyw i owoców. Jacky, jak zwykle popadając w przesadę, nakupił owoców na kilogramy. Pomarańcze, banany, jakieś egzotyczne cuda, marchewki… Jest nawet kapusta i ćwiartka dyni. Mój kumpel rozpakowuje prezent. Jest to ogromny mikser do owoców, który usiłuje złożyć i włączyć, posługując się instrukcją obsługi.

– Patrz, Charlie, to specjalne urządzenie do robienia soków owocowych. Jest to rozwiązanie problemu.

Oba czarnuchy i Albana przylecieli dwa dni wcześniej, na lotnisku czekał na nich Chotard. Jacky kazał im pokupować zimowe ubrania, i mają na sobie po kilka warstw swetrów, płaszczy, spodni i skarpet. Zwłaszcza Albany nie można rozpoznać. Widać tylko jego oczy, reszta twarzy zasłonięta jest wełnianą kominiarką.

One i Two mają wspaniałe ocieplane czapki z nausznikami. Jacky kupił każdemu z nich wielką cyfrę z metalu i przypiął im do czapek odpowiednio l i 2. Cieszę się, że ich widzę, to sympatyczni i prości ludzie. Zaraz po przyjeździe zabrali się do roboty przy ciężarówkach, w hangarze, gdzie ich ulokowano. Proszę wszystkich, żeby usiedli i rozebrali się, ale Afrykanie zdychają z zimna w tym klimacie i zaledwie godzą się zdjąć rękawiczki. Upierają się, żeby nie zdejmować swoich ciepłych ubrań, z których są zresztą bardzo dumni.

Wreszcie Jacky'emu udaje się włączyć swoją maszynę, wrzuca owoce do pojemnika i naciska guzik. Urządzenie robi piekielny hałas, który zapewne obudzi całą klinikę. Z dumą podaje mi sok pomarańczowy, który okazuje się wyborny. Następnie robi jeden dla siebie, potem dla Chotarda. Niebawem wokół nas pełno skórek od pomarańczy, a na ścianach pojawiają się plamy. Jacky w pośpiechu nie czeka, aż mikser się wyłączy, i podnosi pokrywę, więc sok tryska na wszystkie strony.

– Masz, One, spróbuj tego.

Ledwo podał szklankę pierwszemu czarnuchowi, już wrzuca następne owoce do pojemnika i włącza mikser.

– Teraz ty, Two. Wypij to. To dobre, to dobre.