Выбрать главу
***

Następnego dnia rano ponownie wsiadamy do szkoleniowej ciężarówki.

– Chłopaki, przejedziemy się kawałek. Ja prowadzę. Wy musicie słuchać.

– Tak, szefie.

� Trzeba słuchać, rozumiecie?

– Tak, szefie. Słuchać.

Niemożliwe byłoby tłumaczyć im zasady pracy silnika, zresztą sam się na tym nie znam. Wolę polegać na ich słuchu. Słuchać hałasów to oni umieją, a później nie mają żadnych trudności z rozpoznawaniem ich. Nie jest to bardziej skomplikowane niż tamtamy.

– Kiedy silnik głośno ryczy, trzeba wysprzęglić. Zgoda?

– Tak, wypszenglicz.

– A jak się wysprzęgla?

– Pedałem.

– Świetnie. Więc ja jadę. A wy mi mówicie, kiedy wysprzęglić. Mówicie "sprzęgło", kiedy potrzeba, dobrze?

I wszystko gra. Obaj reagują w odpowiedniej chwili.

– Pszengło, pszengło, szefie.

– Dobrze. Jedziemy dalej. Drążek jest na jakim biegu? Drugim.

– Doskonale.

– Pszengło, pszengło.

– Dobrze. Który bieg?

– Trzeci.

I tak to idzie przez cały ranek. Po południu One i Two prowadzą przez kilkaset metrów z tych sześciu tysięcy kilometrów, które im zostały do powrotu do domu. Zostawiam ich z tymi doskonałymi wynikami i oznajmiam im, że jutrzejszą lekcję poprowadzi Jacky.

Jacky pracuje jak niewolnik. Poza nauką jazdy sporo czasu poświęca na nadzorowanie prac w hangarze oraz na pilnowanie Josa. Chotard, pogrążony w swoich problemach dokumentów i zaopatrzenia, nie ma dosyć czasu, żeby się tym zająć.

Pomimo to często zagląda do mnie, zęby pogadać przez parę minut.

– Piękny konwój.

Ma rację. W wyniku uporczywej pracy nasze przedsięwzięcie przybiera realne kształty. Załadunek został praktycznie zakończony. Niektóre spośród ciężarówek są już pomalowane, i całość zaczyna wyglądać porządnie. Robi to wrażenie.

Jest tu dziewięć trzydziestotonowych naczep, berliety GLR o długim ryju, i trzy mniejsze ciężarówki, dwa pomarańczowe mercedesy i żółty mań. Dwie spośród naczep to cysterny po trzydzieści tysięcy litrów każda, które napełnimy w Algierii, trzy mają nadwozia otwarte, a cztery pozostałe to naczepy zamknięte.

Na platformach powstał niesamowity stos towarów, takich jak ciągniki siodłowe bez naczep, mam ich cztery, a także trzy peugeoty 504, nie mówiąc o skrzyniach części zamiennych i całej reszcie.

Furgonetka 504 towarzyszyć będzie konwojowi jako samochód łącznikowy, z Chotardem za kierownicą.

Moją ciężarówkę pomalowaliśmy na kolor ciemnogranatowy, a części niklowane na kolor złoty. Również wóz Jacky'ego jest już gotowy. Jest czerwony, z białymi detalami. Na drzwiach obu samochodów Samuel Grapowitz wymalował, w odpowiednich barwach, znak firmowy spółki. Oba są wspaniałe.

Największe wrażenie robią otwarte naczepy, bo widoczny jest ładunek. Oprócz ciągników siodłowych i samochodów osobowych umieszczono tam silniki, pod ciągnikami zmieściły się całe stosy części zapasowych, a na wierzchu piętrzą się opony. Całość tworzy nieprawdopodobny bałagan najeżony kablami i pogiętymi drutami. Wszystko to zostało zamocowane za pomocą przyciągarek i kołowrotów.

Platformy pełne są klocków i przybitych gwoździami belek, które unieruchamiają koła załadowanych pojazdów.

To wspaniały widok. Nigdy nie działaliśmy na taką skalę.

– To ostatni konwój. Musiał być piękny.

Jacky uśmiecha się. On już ma dosyć Afryki. Jego życie podróżnika dopiero się zaczyna i ma teraz ochotę zająć się czym innym gdzie indziej, żeby trochę pożyć. Ze swej strony zaczynam mieć już tego powyżej uszu. Nie pociąga mnie już zbytnio Afryka, chociaż pustynia nadal mi się podoba, zwłaszcza teraz, kiedy ją dobrze poznałem. Na niej znajduję siłę i wrażenie potęgi, jakie mi są potrzebne. Cała zabawa, to, co mnie podnieca, to przeprowadzenie takiego ogromnego konwoju. Czarna Afryka, sprzedaż, to tylko dodatki, które tak naprawdę mało mnie interesują.

Zresztą miarka już się trochę przebrała, jeśli chodzi o tamtejsze władze. Stałem się zbyt mocny, i czuję, że to się skończy. Sądzę, że ten konwój jeszcze przejdzie, ale później nie dadzą mi już żadnych szans. Już za długo to wszystko trwa. Tym razem zarobimy około czterystu tysięcy dolarów i pozwoli nam to zająć się czymś innym. Jakiś czas spędzę z Radijah, w jakiejś oazie. Jacky też znajdzie sobie towarzyszkę i pożyjemy tak sobie ile będziemy chcieli, z dala od cywilizacji.

Później, zanim definitywnie opuścimy Saharę, przyjdzie czas na nasze ostatnie szaleństwo, zamiar, na którym nam bardzo zależy, wyścig wariatów przez pustynię.

Kiedy leżałem w szpitalu, o krok od śmierci, Jacky siedział przy telefonie i umawiał kandydatów, a później, w wolnych chwilach, pracujemy nad szczegółami organizacyjnymi. Dwudziestu szaleńców ze wszystkich stron świata zapisało się już na te zawody o zupełnie specjalnym charakterze.

To nasze wspólne marzenie, moje i Jacky'ego, ostatnia rzecz, jaką chcę zrobić przed opuszczeniem kontynentu afrykańskiego. Oby tylko pozostawiono mi dość czasu.

***

Pod wieczór piątego dnia wiemy już, że wygraliśmy. Konwój gotów jest do drogi. Ustawione na śniegu ciężarówki błyszczą w słońcu. Nie można powiedzieć tego samego o ludziach. Zebrałem ich do wysłuchania ostatniej przemowy. Są wycieńczeni, wyprani z sił. Brudni, nie ogoleni, ledwie trzymają się na nogach. Trzej Murzyni przeszli bezpośrednio z potwornego afrykańskiego żaru do lodowatej europejskiej zimy. Co da innych, to tempo narzucone przez ostatnich pięć dni kazało im praktycznie zapomnieć o tym, że jeszcze przed tygodniem sypiali w łóżkach, w ciepłym pomieszczeniu, po prostu normalnie.

– Moi panowie, spisaliście się bardzo dobrze. Dziś wieczorem wyjeżdżamy. Od tej pory każdy jest odpowiedzialny za swoją maszynę. Silniki są po dokładnych przeglądach, muszą wytrzymać. Dbajcie o nie, pilnujcie ich. Jeśli nawalą, to znaczy, że popełniliście błąd. Rozstaniecie się z nimi dopiero w chwili sprzedaży. Podkreślam: gdyby któryś z jakiegoś powodu gdzieś utknął, ma siedzieć na miejscu przy swojej ciężarówce, nawet pośrodku pustyni i nawet gdyby miało to zająć cały miesiąc. Jasne?

Wszyscy potakują.

– Ponadto od dziś nie chcę widzieć w tym konwoju kropli alkoholu, zrozumiałeś, Albana?

– Zrozumiałem.

– Zrozumiałeś, Indianin?

– Zrozumiałem.

– Dobrze, Chotard, rozdaj paszporty i prawa jazdy. Cieszą się jak dzieci otrzymując swoje nowe dokumenty. Capone, który ma prawo jazdy na wszystkie kategorie ciężarówek i przyczep, naśmiewa się z Josa, który dostał gorszą kategorię. Albana z zainteresowaniem ogląda pieczątkę na swoim dokumencie, podczas gdy One i Two interesują się przede wszystkim zdjęciami.

Kiedy euforia trochę opada, otwieram szampana, nalewam wszystkim i dokonuję ceremonii ochrzczenia ciężarówek. Wszyscy uśmiechają się z dumą.

– Dobra. Żadnych pytań? No to ruszamy.

Zapalają się reflektory. Dwanaście diesli zaczyna się rozgrzewać. Ustawiam się na czele. W lusterku wstecznym widzę, jak sunie za mną rząd świateł. Z kasety rozbrzmiewają pierwsze takty Piątej Beethovena.

Kierunek na południe.

***

Liczyło się to, że wyruszyliśmy, nawet jeśli tego pierwszego wieczoru przejechaliśmy tylko osiemdziesiąt kilometrów, by zaraz zatrzymać się na nocny wypoczynek. Rano wszyscy obudzili się na obszernym parkingu supermarketu. Trzeba było przygotować kawę, znaleźć jakiś kran, żeby się umyć. Po spędzeniu pierwszej nocy w kabinie wozu każdy poczuł, że coś zaczęło się dziać. Po śniadaniu po raz pierwszy uzupełniliśmy poziom wody i oleju. Ten rutynowy zabieg musi się stać żelazną tradycją. Jest to zadanie dla One i Two. Z kanistrami w ręku przechodzą od wozu do wozu, a każdy kierowca zawczasu otworzył maskę i odkręcił korki zbiorników.