Zwyczaj ten szybko wchodzi nam w krew. Co osiemdziesiąt kilometrów dwa razy naciskam klakson i cała operacja powtórzona zostaje na poboczu szosy.
Ustawiłem One i Two zaraz za mną, każdy z nich prowadzi ciągnik z otwartą naczepą. Na końcu kolumny jedzie Jacky swoim czerwonym potworem. Pomiędzy nimi każdy otrzymał miejsce, i kolejność ma pozostać niezmienna. Tylko Chotard raz jedzie za nami, raz nas wyprzedza za kierownicą swego peugeota 504, zapewniając łączność, a w razie potrzeby służąc za zwiadowcę.
W moim wstecznym lusterku często spoglądam na tę gigantyczną kolumnę jadącą w środku Europy w całkowitej pogardzie dla najbardziej elementarnych zasad obowiązujących przy tego rodzaju przedsięwzięciach.
Przejazd do granicy hiszpańskiej zabiera nam trzy dni. Jedziemy bez pośpiechu. Każdy musi przyzwyczaić się do swego pojazdu i do prowadzenia przez kilka godzin z rzędu, z przerwami wyłącznie na uzupełnienie oleju i wody, a od czasu do czasu także na krótki wypoczynek lub na małą kawę.
Tylko w Pirenejach, niedaleko Hendaye, przeżyliśmy trochę emocji – jedynych na tym odcinku przejazdu.
Dwóch policjantów na motocyklach, stojących na poboczu, daje mi znak, żeby się zatrzymać. Czuję ukłucie w sercu. Otwieram okno. Na zewnątrz jest bardzo zimno, lodowaty wiatr zaczerwienił twarz poczciwego gliniarza pod białym kaskiem. Krzyczy, żebym mógł go usłyszeć.
– Nie możecie jechać dalej.
Oparłem łokieć na drzwiczkach, w klasycznej pozie starego wyjadacza szos. Niebieski fartuch, który noszę na bawełnianej koszulce, jeszcze bardziej podkreśla mój profesjonalny wygląd. Odpowiadam:
– No tak, ale szef nie chce czekać.
To celny strzał. Moja mina i mój ton są dokładnie takie, jak trzeba. Wymagania szefa to coś, co do niego przemawia. Patrzy mi prosto w oczy. Czuję u niego zawodowy odruch: kiełkują mu w głowie podejrzenia. W mojej aż kipi.
Glino, mała glinko, jeśli tylko zechce ci się wykazać trochę gorliwości, masz z głowy wystawanie na wietrze przy szosie. Jeszcze dziś wieczorem możesz zostać mianowany marszałkiem gliniarzy. Dowody rejestracyjne ciężarówek nie oprą się dokładnym oględzinom. Poza tym będę musiał wyjaśnić pochodzenie naszych części zapasowych, nie mówiąc już o tym, że wiele naszych towarów może ci się nie spodobać.
Za mną, spięci za swoimi kierownicami, siedzą One i Two, obywatele malijscy bez prawa jazdy. Capone, także bez prawa jazdy, Indianin, pirat drogowy, bez prawa jazdy. Wallid, z podrobioną kartą stałego pobytu, wydalony z Francji, Samuel Grapowitz, poszukiwany w wielu krajach europejskich, bez prawa jazdy, Jacky, bez prawa jazdy.
Będą artykuły na pierwszych stronach gazet, o tobie i o mnie. Mały gliniarzu, nie rób mi tego. Widzisz przecież, że jestem tylko. poczciwym kierowcą TIR-a.
– No dobra, jedźcie, ale ostrożnie.
– Nie ma obawy, będziemy uważać.
Ruszam. Teraz jeszcze boję się tylko, czy mordy One, Two i pozostałych nie utwierdzą go w jego podejrzeniach. Niech tylko zadziwi go wielkość konwoju, i wyciągnie gwizdek. Dwieście metrów, pięćset, nic. Przejechały przed nim już wszystkie ciężarówki. Przez kilka kilometrów patrzę w lusterko wsteczne, oczekując, że pojawią się w nim obaj motocykliści. Nic się nie dzieje. Zostali na poboczu szosy. Pozostaną tam przez całe życie.
Takie właśnie chwile tworzą cały urok tego biznesu; gdyby odbywał się on zgodnie z przepisami, nie interesowałby mnie.
Granicę hiszpańską przejechaliśmy w nocy. Nie było trudności. Jedyny celnik, któremu chciało się wyjść z ciepłego pomieszczenia, otworzył moją naczepę i odskoczył do tylu. Opona, starannie oparta o drzwi przez Josa, wylądowała o dwa centymetry od jego stóp. Przyjął moje przeprosiny. Z niesmakiem przeszedł obok otwartych naczep i panującego tam burdelu. Spróbował otworzyć naczepę Josa, delikatnie uchylając drzwi. Zobaczył tam chwiejący się stos opon. Szybko zamknął i dał spokój. Ponieważ wyraził jednak swoje zdziwienie wobec takiej ilości części zamiennych, z poważną miną wyjaśniłem mu, że jesteśmy stowarzyszeniem kierowców na urlopie i że wieziemy te wszystkie części na zabezpieczenie turystycznego rajdu przez Saharę. Popatrzył na mnie i wrócił do swojego biura bez dalszych dyskusji. Tak czy inaczej. Franco umarł przed miesiącem. Cała Hiszpania upija się, żeby to uczcić. W urzędach panuje kompletny bałagan. Równie dobrze mógłbym tędy przejechać na czele kolumny czołgów, celnicy i tak by się nie ruszyli.
Przyjemna jest jazda przez tę Hiszpanię radującą się ze śmierci marionetki. W moim zespole nastroje są doskonale. Wszyscy prowadzą się dobrze. Co do mnie, to prawdziwa robota zacznie się dopiero w Afryce.
Nareszcie jestem znowu w słońcu. Podczas każdego postoju na kawę siadam na stopniach ciężarówki i opalam się, ile się da. Nie mam jeszcze wspaniałej kondycji, ale czuję, że w tym cieple wracają mi siły. Gra muzyką i czuję się dobrze.
Przejazd zajął nam tydzień, i obyło się bez poważniejszych incydentów. Zaśnieżone drogi w Pirenejach, choć niebezpieczne, nie sprawiają kłopotów. Raz tylko ściąłem latarnię podczas manewrów na parkingu, ale na szczęście ciężarówka nie ucierpiała. Co do wiaty stacji benzynowej, którą Two zerwał górną częścią swojej naczepy, w potwornym zgrzycie rozdzieranych blach, uważam, że i tak dawno należało ją wymienić.
Kłopot z Murzynami polega na tym, że o ile nieźle dają sobie radę z prowadzeniem wozu, to całkowicie nie mają pojęcia o przepisach drogowych. Zapomniano ich tego nauczyć, podobnie zresztą jak mnie.
Przejazd przez przedmieścia Barcelony mógł skończyć się tragicznie, ale sądzę, że sprzyja mi szczęście. Na którymś ze skrzyżowań przejechałem na pomarańczowym świetle. Ogarnięci paniką na myśl, że mogliby mnie zgubić. One i Two trzymają się blisko. A to czerwone światełko palące się na słupie nic dla nich nie znaczy. Z rozpędu cały konwój przejechał na czerwonym, wśród koncertu klaksonów i pisku opon.
Uznałem, że bezpieczniej będzie poczekać do zapadnięcia zmroku, zanim przejdziemy przez miasto. W gęstym ruchu ulicznym godzin popołudniowych katastrofa byłaby pewna.
Nie mogę mieć pretensji do moich dwóch czarnuchów. Są całkowicie zagubieni w tym kraju, gdzie – o! jaka niespodzianka! – ludzie mówią jakimś dialektem, którego nie rozumieją. "Dlaczego, szefie?" Jedyną rzeczą, która ich interesuje, jest nakrycie głowy Guardia Civil, śmieszny rodzaj kapelusza z wodoodpornej skóry, z podniesionym daszkiem od tyłu. Przekonani, że w swojej wiosce wzbudziliby w ten sposób powszechne uwielbienie, wielokrotnie proszą mnie, żeby im takie kapelusze kupić. Na próżno tłumaczę im, że to policyjne czapki, nic nie pomaga.
Często zatrzymuję konwój przy restauracjach. Zajmujemy w nich po kilka stolików. Pracownicy są dumni, czują się mocni w grupie. Głośno się śmieją i siadając z hałasem przesuwają krzesła. Każdy opowiada o swojej ciężarówce, o swojej "maszynie" i o swoich wyczynach za kierownicą. Na razie ich przechwałki bawią mnie.
W Barcelonie Samuel Grapowitz postanowił przeżyć pierwszą miłość. Wskazałem mu Barrio Chino, dzielnicę portową. Wrócił w ostatniej chwili, tuż przed odjazdem. Wyskoczył z taksówki, rozczochrany, i z ręką na sercu dziękował mi, że pozwoliłem mu poznać uciechy zza Pirenejów.