Выбрать главу

Jeżeli kurwa z jednej z najpodlejszych dzielnic europejskich tak na niego działa, sądzę, że Samuel Grapowitz niejednym nas jeszcze zadziwi. Odpowiedziałem mu, że cała przyjemność po mojej strome.

Zaraz za Barceloną gazety potwierdzają obawy, jakie żywię od pewnego czasu. Maroko i Algieria są skłócone i mówi się o wojnie. Myślę o wszystkich tych biednych żołnierzach, którzy zostaną zabici, i pogrąża mnie to w smutku, tym bardziej że z powodu tych ich historii wjazd do Algierii staje się dla nas niemożliwy od strony marokańskiej. Mają do zabawy największą piaskownicę świata, a mimo to muszą zawracać mi głowę stając akurat na mojej drodze.

Ponadto, jak nas informują w biurze podróży w Walencji, nie ma mowy o przeprawie promem Alicante-Oran przed upływem dwóch tygodni.

Jacky ratuje mój dobry humor genialnym pomysłem.

A gdyby tak zostawić wszystkich w Colorado i pojechać do Francji się zabawić?

To jest pomysł. Mamy znajome w Colorado, małej wiosce na południu Hiszpanii, które mogłyby gościć u siebie cały zespół. Co do nas dwóch, to Jacky przypomniał mi o moich obowiązkach. Śmierć Peyruse'a i moja choroba skróciły nasze wakacje. Podczas gdy normalnie opuszczamy Europę mając tylko tyle, ile trzeba na przejazd konwoju, tym razem zostało nam jeszcze parę milionów do przepicia.

Jest na to akurat odpowiednia pora.

Każę wszystkim wstawać, przygotowywać kawę, i w środku nocy konwój wyrusza do Colorado.

Dziś rano jakiś Hiszpan próbował zatrzymać nasz zwycięski pochód. Źle zaparkowany samochód został dosłownie rozgnieciony przez ciężarówkę Albany. Dopiero pokaźna paczka banknotów uciszyła jego wrzaski. Jeszcze za wcześnie, by stosować inne metody.

W kilka godzin później puściły mi hamulce i potrzebowałem paru kilometrów, by się zatrzymać, a cały konwój chcąc nie chcąc podążał za mną. Dwanaście ciężarówek przejeżdżających przez wioskę to rzadkość, ale z taką prędkością – to zupełny wyjątek.

***

El Colorado to jedna z tych wsi, przez które przejeżdża się nawet ich nie zauważając. Położona jest nieco z dala od głównej szosy, niedaleko kąpieliska Conil, w Andaluzji.

Jest tu parę willi otoczonych byle jakimi ogródkami, a także kilka barów, najwyraźniej pozamykanych, które skupione są w jednym miejscu. To tu.

Konwój zatrzymuje się naprzeciwko, wzdłuż drogi. Jacky i ja idziemy zasięgnąć jeżyka. W domkach panuje cisza, odpowiednia dla popołudniowej pory. Jedyną, która nie śpi, jest szefowa całego biznesu, której podlegają wszystkie okoliczne domy. To Tia Zohra, ciotka Zohra, burdelmama i moja wielka przyjaciółka. Usłyszała hałas dwunastu ciężarówek ustawiających się przed jej domem i przybiega.

To gruba Marokanka około pięćdziesiątki, równie wysoka co szeroka, w ciasno opiętym różowym stroju. Całość nie jest w najlepszym guście, ale postać robi sympatyczne wrażenie.

– Charlie! Tanto tiempo. Como estas?

– Dobrze, Tia Zohra.

Wprowadza nas do kuchni. Jak każdego popołudnia, przygotowuje litrami sok pomarańczowy, w oczekiwaniu na niedługie przebudzenie swoich siostrzenic.

Proponuje nam kawę. Uczyniwszy w ten sposób zadość nakazom gościnności, pyta mnie o powód przyjazdu. Tia Zohra prowadziła liczne bary i burdele w Tangerze, Barcelonie i Tarragonie. Wyrobiła sobie własną filozofię i nauczyła się paru lekcji. Główną z nich jest to, że wszystkim rządzi pieniądz, z innej wynika, że mężczyzna nie wraca po pięciu miesiącach milczenia, jeśli czegoś nie potrzebuje. Wyjaśniam jej, że szukam dla moich ludzi dachu nad głową na najbliższe dwa tygodnie. Pyta mnie, ile chcę jej zapłacić. Robię jej zachęcającą ofertę, i przyjmuje ją. Kiedy już doszliśmy do porozumienia, zaczyna opowiadać mi o interesach. Ta grubaska o zabawnym wyglądzie nieźle daje sobie radę. Właśnie zamierza kupić sąsiedni nocny lokal. Ma poza tym monopol na fordanserki pracujące w okolicznych knajpach i jest też jednym z głównych dealerów haszyszu w tych stronach.

W rozmowie z nią co dziesiąte słowo dotyczy pieniędzy. Jej opowieści to długie pasmo kolejnych interesów, z których zresztą żaden nie jest wystarczająco dobry, żeby zapewnić jej majątek raz na zawsze. Jacky i ja szybko ulatniamy się i idziemy obudzić jej koleżanki.

W jednym z pokoi są trzy. Śpią na plecach, z rozłożonymi nogami, chrapiąc jak żołdacy. Ich połączone oddechy wydzielają na cały pokój odór alkoholu. Budzimy je paroma łaskotkami, uszczypnięciami i precyzyjnymi dotknięciami. Otwierają oczy i rzucają się nam na szyję.

***

Pracownicy zebrani są w komplecie w salonie ciotki, kiedy pojawiają się panienki. Jest ich około piętnastu, wszystkie są Marokankami pochodzącymi w większości z tego samego miasteczka na północy Maroka; przyjaźnię się tam z ich braćmi. Niektóre są naprawdę siostrzenicami Tii Zohry. Jest też parę nowych, których jeszcze nie znam, wśród nich jedna Algierka i jedna Afrykanka, które przyjechały tu po pobycie w Portugalii.

O tej porze nie Wyglądają najciekawiej. W dresach albo szlafrokach opierają swoje wielkie dupska, które tak bardzo podobają się Andaluzyjczykom, o poręcz fotela albo padają na kanapę z rozłożonymi nogami, czekając w otępieniu na dojście do siebie. Po wykaszleniu pierwszych sztachów i wypiciu kawy oraz pomarańczowego soku zdają sobie nareszcie sprawę z obecności mężczyzn, stojących w onieśmieleniu dookoła, i zaczyna się.

Dziewczyny te potrafią tylko wrzeszczeć i wybuchać głośnym śmiechem. Mówią wyłącznie po hiszpańsku i po arabsku, co na początku nie ułatwia rozmowy.

Moi faceci trącają się łokciami jak uczniacy widząc, że dziewczyny otwierają pierwszą butelkę whisky.

Skoro zaczynają się wakacje, nie ma żadnego powodu, żeby kazać im tu sterczeć o suchym pysku. Ze wszystkich stron pojawiają się butelki. Jako fordanserki dziewczyny te zarabiają kupę forsy i są bardzo hojne. Większość z nich ma na utrzymaniu w Maroku całe rodziny, żyjące bardzo biednie. Lubię je, mają dobre serca, i choć urodziły się do życia z zasłoniętą twarzą, pod nadzorem męża, potrafią się bawić.

Teraz, kiedy wszyscy odczuli już pierwsze efekty alkoholu, atmosfera staje się zupełnie rozluźniona. Samuel Grapowitz przechadza się po pokoju, myszkując dookoła wzrokiem, i robi w moim kierunku wielkie znaki wyrażające aprobatę. Afrykanka wzięła pod opiekę One i Two, którzy z tego wszystkiego zdjęli swoje znakowane czapki. Tia Zohra przynosi ogromny półmisek pieczonych kurczaków i stos kawałków chleba.

Nagle dziewczyny znikają. W pokoju zapanowuje spokój. Po upływie niecałej godziny uczestniczymy w przeglądzie. Nasze brzydactwa w dresach pojawiają się, żeby się pożegnać, przebrane w stroje robocze. W mini-spódniczkach i kozakach, umalowane i uperfumowane, trzykrotnie okrążają pokój, wysłuchują komplementów, wrzeszczą jak zwykle na całe gardło i znikają.

Capone nie ukrywa rozczarowania.

– Już odchodzą, Charlie?

– Idą do roboty. Pracują w barach tu obok.

– A! Więc to dziwki?

– Ależ nie, to fordanserki. Jak chcesz, pójdziemy je zobaczyć dziś wieczór.

El Colorado ożywia się dopiero wieczorem. Około drugiej nad ranem, kiedy pracownicy ułożyli się jako tako, wspomagani przez Wallida, który służy za tłumacza, Jacky i ja zabieramy Capone'a i Samuela Grapowitza, jedynych, którzy trzymają się jeszcze na nogach, żeby odwiedzić panienki.

Pracują wszystkie w kilkunastu barach, mieszczących się na odcinku trzydziestu kilometrów. Wszystkie są podobne: przyćmione światła, głośna muzyka i zasłonięte kotarami boksy, do których można pójść na szybki sztos. Hiszpanie bawią się tu co noc, wspomagani przez fordanserki, które dostają pięćdziesiąt procent od zamówień klienta. Kończymy zabawę o czwartej rano w barze, który dopiero o tej porze się ożywia.