Выбрать главу

Następnego dnia rano, kiedy zabawa rozpoczyna się na nowo, wychodzimy, by uroczyście włożyć delikatne figi naszych Szwajcarek do pudełka przewidzianego na ten cel, znajdującego się na tylnym siedzeniu rollsa. Jacky podnosi wieczko i nie może powstrzymać przekleństwa, raczej obraźliwego dla Koki, które ciśnie mu się na usta. Po czym wyciąga jedną po drugiej sześć par majteczek, które już znajdują się w pudełku.

– Oszukuje.

– Jak…

– Oszukuje. To oszustka. Zna tutaj wszystkich. Oznajmia nam z wielkim uśmiechem: "Mam przyjęcie u znajomego w Genewie". My rzucamy się na to z zamkniętymi oczami, a tymczasem ona znając tyle dziewczyn zapewnia sobie wynik nie do pobicia. To nic trudnego!

– Ej, bracie, takie są reguły gry.

– Co takiego? Ależ nie możemy jej na to pozwolić. Nie, zostaniemy tu ani minuty dłużej. Wyjeżdżamy.

I lecimy uprzedzić Kokę, że rolls zaraz odjeżdża. Przyjmuje naszą decyzję z lekko kpiącym uśmiechem, szykuje się i idzie za nami. Jacky siada za kierownicą i prowadzi jak wariat, pilno mu do Francji i na gastronomiczne tournee.

Jacky zna na pamięć listę kucharzy, do których zamierza nas zaprowadzić, i jak zwykle wybrał tylko to, co najlepsze. Zatrzymujemy się w otoczonych drzewami oberżach i w spokoju i ciszy oddajemy się rozkoszom podniebienia. Dania, które nam przynoszą, pokazują i podają, są niewyobrażalnie delikatne. Każdy kęs to fajerwerk smaków, bogatych, wyrafinowanych i subtelnych. Szczupaki, homary, sosy, a przede wszystkim mięsa, niezrównane pieczenie… Stale na haju i przepełnieni uczuciem szczęścia wszyscy troje skupiamy się na doznaniach naszych kubeczków smakowych. Jacky dobiera wina do każdego menu i stara się, by nasze odczucia były jeszcze pełniejsze.

Wieczorem bawimy się w nocnym lokalu lub kasynie, jeśli takie jest w mieście, gdzie akurat przebywamy. I otaczamy się pięknymi kobietami. Nasze podboje są fantastyczne. Nie ma nic lepszego niż szampan i kokaina, by rano przebudzić się w doskonałym humorze, mając za oknem park małego hotelu dla wybranej klienteli, w przestronnym, luksusowym i zacisznym pokoju. Po południu mała miłosna sjesta, piętro wyżej niż stół, od którego właśnie się wstało. Z rzadka, ze względu na chłód, romantyczny spacer z towarzyszką chwili.

Ale Koka bawi się coraz lepiej. Dwoi się i troi, by wygrać nasze zawody, i podrywa na prawo i lewo. Jacky i ja byliśmy świadkami, jak poznaje, oczarowuje, po czym zabiera do siebie niesamowite ilości kobiet, młodych i nieco mniej młodych. Niekiedy sprząta nam sprzed nosa upatrzone już ofiary.

Wczoraj po południu, kiedy z Jackym prześcigaliśmy się w uprzejmościach wobec kelnerki zacisznej restauracyjki, gdzie właśnie zjedliśmy obiad, to w końcu Koka poszła z nią na górę.

Jacky dyszy z wściekłości. Próbuję go pocieszyć:

– No wiesz, w końcu nie była taka ładna… Chodź, nadrobimy opóźnienie w mieście.

Bierzemy kurtki, kłaniamy się w stronę hoteliku i ruszamy.

***

– A to dziwka!

Miejsce na parkingu, gdzie stał nasz rolls, jest puste. Koka unieruchomiła nas tutaj.

Jacky wzrusza ramionami. Robię to samo i idziemy coś przekąsić, skoro nic innego nam nie pozostało.

Koka wraca po południu i teraz z kolei znika Jacky. Ponieważ długo nie wraca, po piętnastu minutach idę go szukać. Siedzi w rolls-roysie na tylnym siedzeniu, z pudełkiem na kolanach. Podnosi na mnie wzrok:

– Dwadzieścia cztery, bracie!

– Nie? To niemożliwe.

Ze smutkiem kiwa głową. Sam ma siedem, ja mam sześć. Dwadzieścia cztery!

Jacky wyjmuje majteczki całymi garściami i podaje mi je.

– Jestem pewien, że ta kurwa oszukuje. To z pewnością jej własna bielizna. Ty ją znasz, może byś…

Rozumiem, o co mu chodzi. Pomimo całej tej kokainy, którą się szpikujemy, mój zmysł powonienia chyba jeszcze nie zanikł całkowicie. Biorę kilka par i sprawdzam.

– Nie, to nie jej. Nie, te też nie…

I jedne po drugich oddaję majteczki Jacky'emu, po kontroli. Weryfikacja obejmuje tylko połowę, bo nie wszystkie dowody rzeczowe są czyste, ale wystarcza, by stwierdzić:

– Nie oszukiwała, bracie.

– Na pewno?

– Na pewno. No chodź, pójdziemy coś zjeść.

A Koka działa dalej. Dwie autostopowiczki, praktycznie wszystkie kelnerki, policjantka, która chciała nam wlepić mandat, nie sposób wszystkie wymienić. Jacky i ja zwiększamy porcje kokainy, a także nasze wysiłki, ale teraz jesteśmy już praktycznie bez szans. Jacky jednak nie rezygnuje. Walczy jak wariat. Któregoś dnia widzę, jak odciąga na bok kucharkę w małej restauracyjce, w której jemy obiad. To potężna, gruba baba, której młodość zakończyła się dawno temu, ale mojego przyjaciela nic nie powstrzyma.

Dwadzieścia minut później wraca na salę, uśmiechnięty, podchodzi do Koki i z triumfem rozkłada na stole gigantyczne bawełniane gacie.

– To warte jest co najmniej cztery punkty.

Koka jednak jest całkowicie odmiennego zdania. Dla niej jest to po prostu jeden dowód rzeczowy i nic więcej.

– Jak to? A trudności wstępne?

– To tylko jedne majtki.

– A trudności realizacyjne?

– To tylko jedne majtki, Jacky, nie oszukuj.

– A kłopoty, jakie miałem, żeby jej to zabrać, co?

W końcu dochodzą do porozumienia, żeby odwołać się do mojego arbitrażu. Jest mi niezręcznie, bo czuję lojalność względem Jacky'ego, ale muszę przyznać, że te majtki, choć zakrywają jedną czwartą stolika, stanowią jednak tylko jeden kawałek materiału, a zatem dają tylko jeden punkt.

Uspokojona i zadowolona Koka rozgląda się dookoła i o kilka stolików od nas dostrzega parę w dojrzałym już wieku, o dostatnim i godnym wyglądzie. Wstaje. Po paru minutach oboje siadają przy naszym stoliku, by wspólnie z nami wypić kawę. Naturalnie Koka usadowiła koło siebie naszą nową znajomą, kobietę około czterdziestki, ubraną w niebieski kostium ozdobiony jedynie srebrną broszką.

Przyglądam się.

Lekkie drgnięcie wargi uroczej pani, kiedy podnosi filiżankę do ust, Koka właśnie dotknęła jej kolana, jestem tego pewien. Subtelny rumieniec na twarzy i nieśmiały uśmiech. To delikatna pieszczota pod stołem. Jacky trąca mnie łokciem i posyła zrozpaczone spojrzenie. Niepostrzeżenie wzruszam ramionami i, starając się robić dobrą minę do złej gry, podtrzymuję próby konwersacji czynione przez pana męża.

Dziesięć minut później obie panie znikają w toalecie. Koka pojawia się dopiero po trzech kwadransach, kiedy już naprawdę nie wiemy, o czym rozmawiać z tym panem, który zaczyna się niepokoić. W chwilę potem na salę wchodzi jego żona, ma zaognione policzki i niepewnie stąpa po wypastowanej podłodze. Z błyszczącymi oczami Koka wskazuje mi swoją torebkę.

***

Rankiem piątego dnia spotykam Jacky'ego na tarasie małego luksusowego hotelu, w którym spędziliśmy noc.

Jasne zimowe słońce rozświetla salę i przyjemnie grzeje zza szerokich panoramicznych okien. Maitre d'hótel bez mrugnięcia okiem przyjął moje zamówienie na befsztyk wołowy, który wybrałem sobie na śniadanie. Jacky towarzyszy mi. Mamy wszelkie powody, by czuć się szczęśliwymi.

A jednak kończę danie bez przyjemności. Jacky układa sobie rządek kokainy na talerzu po grzankach i wzdycha:

– Tak już dłużej nie można.

Jednym długim, smutnym pociągnięciem wdycha kokainę i podaje mi paczuszkę. Przygotowuję porcję dla siebie na stole.

– Masz rację. Dosyć już tego.

Oddaję mu kokainę, po chwili podaje mi ją znowu, i tak to trwa dłuższy czas. Bierzemy rządek za rządkiem w przygnębieniu i ciszy.

Maitre cThótel, sądząc, że mamy katar, kładzie nam w końcu na stoliku paczkę papierowych chusteczek.