Выбрать главу

Jacky i ja zupełnie nie umiemy przegrywać.

Tak już rzeczywiście dłużej być nie może. Wczoraj wieczorem byliśmy w fantastycznej formie, z okazji wcześniej zamówionej kolacji przy świecach i szampanie. Wymyci i odpicowani daliśmy z siebie wszystko, by olśnić nasze dwie zaproszone panie, śliczne dziewczyny mieszkające w okolicy.

Na zakończenie kolacji, podczas której wykazaliśmy się wyjątkowym urokiem osobistym i dowcipem. Koka i obie dziewczyny wstały.

– Przepraszamy, pora na małe siusiu.

Po dwóch godzinach zmuszeni byliśmy uznać to, co było już oczywiste. Wieczór zakończyć się miał bez nich. Ta oszustka zabrała nam je, zostawiając nas samych z resztkami kokainy i szampana. Nie pozostało nam nic innego, jak dalej się wykolejać aż do Chwili, kiedy zasnęliśmy z głowami na obrusie, po czym służba hotelowa zaniosła nas do naszych pokoi.

Jacky nie może już dłużej.

– Widzisz, zabiera nam najlepsze i w końcu wychodzimy na idiotów.

– Fakt. Zostają nam tylko odrzuty…

– Ja już mam tego dosyć. I w dodatku zabiera je nam sprzed nosa!

Następuje dłuższy okres ponurej medytacji, przerywanej jedynie pociągnięciami nosa. Jacky podsumowuje.

– Przegraliśmy, co?

– Na to wygląda.

– Chyba nie poprosimy o zawieszenie broni.

– Jacky, bracie, trzeba umieć przyznawać się do błędów.

Z godnością idziemy do recepcji i telefonujemy do jej pokoju.

– Koka? Przegraliśmy. Zaraz przyniesiemy ci śniadanie.

***

Ta czarownica oparła się wygodnie na poduszkach w towarzystwie naszych dwóch dziewcząt. W obliczu tych sześciu wspaniałych piersi pokornie wyznajemy naszą przegraną i nasze pragnienie zakończenia tej głupiej zabawy.

– Jesteś najlepsza. Masz, ślicznotko, napij się kawy.

W przypływie radości przyjmuje nasze poddanie się i w królewskim geście ofiarowuje jedną ze swych zdobyczy Jacky'emu, po czym uśmiecha się do mnie promiennie i zatrzymuje mnie przy sobie.

Od tej pory to ona nagania nam młode kobiety. Pojawiają się przy naszym stole, w samochodzie, i wychodzimy na tym o wiele lepiej. Koka jest wspaniała w tej roli i sprowadza je trójkami, zawsze wzbudzając tę samą nieodpartą sympatię. Jeżeli przypadkowo przychodzi tylko z dwiema, pozostawia nas z nimi tete-a-tete, i sama dalej prowadzi poszukiwania dla siebie.

***

Pasztety z zająca, dziczyzna, wspaniałe udźce, wina, bukiety i aromaty, święto kulinarne trwa. W opracowywaniu menu Jacky prześciga sam siebie. Niekiedy postanawia, że do kolacji będzie szampan, albo ze znawstwem wybiera do serów białe wino. Za każdym razem doznajemy nowych odczuć, coraz bardziej wyszukanych. Nasze podniebienia wyczuliły się, i rozprawiamy na temat różnych dań jak starzy smakosze, a o miejscowych pięknościach jak starzy uwodziciele. Wszyscy troje jesteśmy zgodni. Im bliżej schodzimy Morza Śródziemnego, tym kuchnia staje się prostsza i bardziej jednolita. Natomiast kobiety stają się coraz pikantniejsze, im dalej na południe. Na północy miłość jest konwencjonalna, a gastronomia klasyczna. Na zakończenie naszej podróży postanawiamy zajrzeć do krainy foie gras.

Przez cały czas niepohamowany śmiech wstrząsa naszym rolls-royce'em 1947, zatrzymującym się przy wszystkich przyjemnościach, jakie pojawiają się po drodze. W każdym razie było tak aż do dzisiejszego ranka, kiedy po trzech dniach i trzech nocach szaleństw awaria zatrzymuje nas w warsztacie w Perigord. Jesteśmy nie ogoleni, w wymiętoszonych ubraniach, i wreszcie każde z nas zaczyna odczuwać zmęczenie. Mechanik, któremu zapewne nie zdarza się to zbyt często, zaaferowany pochyla się nad silnikiem rollsa. Siedzimy w słońcu od pół godziny, kiedy zatrzymuje się koło nas policjant na motocyklu. Przygląda się nam przez dłuższą chwilę. Podejrzewa nas o coś, ale nie bardzo wie, o co. Boi się z nami zadrzeć. Nie ma ochoty dostać po głowie, biedny mały gliniarz. Jego celem jest spokojna emerytura. A choć nasz nieświeży wygląd może się wydawać dwuznaczny, forsa'aż kapie ze wszystkiego, co mamy. Przyglądam mu się. To krępy facet z wąsami, kask potęguje jego głupawy wygląd.

W samochodzie kokaina jest wszędzie, nawet na siedzeniach, leżą porozrzucane kawałki haszu i poniewierają się zwinięte w rurki banknoty służące do wąchania rządków. Bagażnik wypełniony jest majteczkami najróżniejszych rodzajów i rozmiarów, od nieskazitelnych do niezbyt czystych. Jeśli tam zajrzy, będzie z pewnością miał do nas parę pytań, ale brak mu śmiałości.

W momencie odjazdu Koka podchodzi do niego.

– W moich stronach gliniarze nie są tacy przystojni, wie pan? "Gliniarz" nie bardzo mu się podoba, ale nie może powstrzymać rumieńca. Koka wsiada do samochodu i przed zamknięciem drzwi bardzo wysoko podciąga spódniczkę na udach, co godnego przedstawiciela bezpieczeństwa publicznego doprowadza do stanu głębokiego poruszenia. Jacky chichocze, po czym wybucha głośnym śmiechem. Koka posyła gliniarzowi całusa i krzyczy:

– Powiem panu coś: mundur zawsze mnie podniecał.

Zatrzaskuje drzwiczki i ostro rusza wywracając Jacky'ego, który właśnie naciągnął na głowę wielkie majtki zdobyte w czasie zawodów i który, jak go znam, zaraz zacznie obrzucać gliniarza wyzwiskami. Czas już wracać do Afryki. Tam będziemy mniej rzucać się w oczy.

***

Podczas naszego pobytu tam naszym rollsem zaopiekuje się Koka. Przed zakończeniem tej wycieczki czynię zadość jej pragnieniu, bym przerżnął ją na masce rollsa, to jej ulubiony sposób. Wolałaby zrobić to na autostradzie, ale ja wybieram mały zagajnik nieco na uboczu. Tu dosiadam jej, uczepionej Nike z Samotraki, z kolanami opartymi na zderzaku, w pozycji całkowicie bezwstydnej, ze spódnicą zakasaną nad biodra. Jacky czeka nieco dalej.

I po ostatnim pocałunku rozstajemy się na lotnisku, gdzie czeka już samolot, którym wrócimy do naszego konwoju.

***

Nie ma to jak proste przyjemności, żeby wrócić do formy. Moja choroba jest już tylko wspomnieniem, podobnie jak śmierć Peyruse'a. Hiszpania ogarnięta jest falą chłodów, kiedy przyjeżdżamy, wracając do Colorado, do konwoju i do kłopotów.

W ogródkach widać połacie śniegu. Dom zajmowany przez moich ludzi pogrążony jest w ciszy. Szyby są powybijane, okiennice pourywane, nie ma już drzwi wejściowych. Za nami, co sił w krótkich nóżkach, biegnie Tia Zohra i wrzeszczy.

– Zohra, uspokój się. Wytłumacz, o co ci chodzi, po hiszpańsku, a nie po arabsku.

– O! Twoi ludzie, o! to są bandyci. Nie chcę ich tu więcej widzieć, nigdy.

– Co zrobili?

– Wszystko poniszczyli, to prawdziwe nieszczęście.

– Uspokój się. Za wszystko zapłacę.

– Przerżnęli moje dziewczyny.

– No to co, przecież i tak nie były dziewicami…

– Tak, ale nie zapłacili…

Dosyś już mam tych wrzasków. Idę zobaczyć, co się dzieje. Pracownicy zgromadzeni są w salonie. One i Two siedzą, okutani po nos, przy małym ognisku zapalonym na podłodze. Okiennice, drzwi i meble, starannie porąbane na deszczułki, wyznaczają ich terytorium. Na suficie ogromna plama sadzy przyciemnia nieco widok. Na podłodze, po wszystkich kątach, prawdziwe pobojowisko butelek. Prawie wszyscy moi ludzie są tutaj, i to w paskudnym stanie. Albana znowu zapomniał o nakazach religii. Leży z rozrzuconymi rękami, okulary mu się przekrzywiły, oparty o ścianę. Indianin nawet nie zuważył, że wszedłem. Śpiewa półgłosem z butelką ściśniętą między kolanami. Capone, który stoi na nogach, choć nieco się słania, pozdrawia mnie rozczulonym uśmiechem. Jos uporczywie usiłuje pozapinać guziki koszuli, pijany i zaniepokojony moim przybyciem. Nawet Chotard przyłączył się do nich. Wpada do pokoju, nieco zbyt kurczowo trzymając swoją walizeczkę. Staje przede mną z błędnymi oczami.