Выбрать главу

– Charlie. Wszystko w porządku.

Jos z trudnością potwierdza, że wszystko obyło się bez problemów.

Nie mogę mieć do nich pretensji. Oni też postanowili się zabawić. Sam jestem znany z wywracania wszystkiego do góry nogami i wandalizm zawsze mi się podobał. Poza tym wezmę ich mocno w garść dopiero w Afryce.

Moje rozbawienie rozwściecza Tię Zohrę, która znów zaczyna wrzeszczeć. Two wstaje. W ręku trzyma maczetę. Podnosi rękę. Jacky blokuje mu ramię w ostatniej chwili.

– Two! Zwariowałeś!

Oba czarnuchy nie wyglądają najtrzeźwiej. Czapki mają przekrzywione, a ich oczy są czerwone od przepalenia. Two szczerzy zęby.

– Trzeba ją uspokoić, szefie.

Dobrze wiem, co rozumieją przez "uspokoić". W ich kraju żadna kobieta nie podniesie głosu na mężczyznę z tego prostego powodu, że mają wycięte łechtaczki, czyli są bezpłciowe. Nie sądzę, by Tia Zohra zgodziła się na taką operację.

– Zobaczymy, zobaczymy. Siadaj. Dlaczego rozpaliliście ognisko?

– Och! Jest bardzo zimno, szefie.

Jak im wytłumaczyć? U nich rozpala się ogień w domu, kiedy jest zimno. Wskazują na stos deszczułek, wszystko, co pozostało po meblach.

– Stara na nas wrzeszczała, bo zabraliśmy drewno. Ale ogień z węgla zabija, jeśli się oddycha, szefie.

Odsyłam Tię Zohrę do domu, zapewniając, że za niecałą godzinę ją odwiedzę i zapłacę wszystko, co jestem winien. Z Jackym robimy obchód domu, a za nami łazi Capone, bez przerwy powtarzając, że cieszy się, że mnie widzi.

W jednym z pokoi znajduję Jeana-Paula i Olmera, naszych zawodowców. Ledwo zaczynają swoją litanię wyrzutów, każę im się zamknąć. Wallid leży w wannie, w ubraniu, co jest obrzydliwym widokiem. W kuchni natykam się na Samuela Grapowitza. Siedzi na krześle, przed nim na podłodze stoi pusta butelka, opiera głowę o ścianę przedstawiając uosobienie rozpaczy.

– Samuelu Grapowitz. Wszystko dobrze?

– Tak.

– Co ci się stało?

– Nic.

– Przecież widzę, że coś jest.

– Nie.

– Powiesz mi wreszcie?

– O mało nie straciłem małego, Charlie.

– Jak to?

– Poważnie!

I opowiada mi łzawym głosem. W Barcelonie zaraził się straszliwym syfilisem. Miejscowy lekarz w końcu wyleczył go za pomocą cewników i czternastu zastrzyków, robionych ogromnymi szklanymi strzykawkami. Samo wspomnienie przeraża go. Przez jego ciało przebiega długi dreszcz. Samuel Grapowitz to miły facet, ma mnóstwo zalet i jest prawdziwym geniuszem szwindla, co budzi we mnie szacunek, ale czasem jest trochę zbyt miękki i trudno nim kierować. Bardzo łagodnie pocieszam go.

– Jest już po wszystkim. Wyzdrowiałeś. Wszystko w porządku.

Podnosi głowę i mój wzrok spotyka się ze spojrzeniem pełnym głębokiej rozpaczy.

– Wszyscy pierdolili, Charlie, Jos, Capone, wszyscy. Każdy miał jakąś w łóżku, a niektórzy nawet dwie. Hałasowali przez całą noc. A ja… Ja… Nawet jednej nie mogłem przerżnąć.

Uciszam jego łkanie, obiecując mu Afrykanki już niedługo, i przysięgam mu, że sprowadzę dla niego dziewczyny już w Colomb-Bechar, po czym posyłam go spać. Kiedy wychodzę ż kuchni, zderzam się z Caponem.

– Ten Żyd zwariował, Charlie. Wiesz, o czym mówi bez przerwy?

– Tak, wiem. Samuel Grapowitz jest bardzo sentymentalny, nie trzeba na to zwracać uwagi. Idź spać. Rano wcześnie wyjeżdżamy.

Wpadam do salonu i krzyczę do wszystkich, żeby kładli się spać. Reakcja jest zbyt niemrawa na mój gust. Podnoszę z ziemi butelkę i rzucam nią w Albanę. To skłania ich do pośpiechu.

***

Tia Zohra przygotowała mi kawę i rachunek. Suma, którą tam wypisała, wystarczyłaby na wybudowanie nowego domu i zakup żywności na miesiąc dla wszystkich lokatorek. Daję jej jedną czwartą i jest zachwycona.

O piątej rano budzę wszystkich za pomocą węża ogrodowego, oblewając śpiących lodowatą wodą. Nie pozostawiam im czasu na wytarcie się ani na wypicie kawy. Rozkazuję, aby ciężarówki ruszyły za dziesięć minut. Silniki zaczynają się rozgrzewać.

Natychmiast wraca dawny rytm pracy. Jedziemy do Alicante. Potrzebujemy jednego dnia i jednej nocy, żeby tam dojechać, akurat na czas, żeby załadować się na prom.

Bary przy szosie otwarte są całą noc, i są pełne. Kraj, który właśnie odzyskał wolność, to piękna rzecz. Ludzie są szczęśliwi, mogąc mówić co chcą, i mogąc opowiadać głupstwa, jeśli mają na to ochotę. Długo powstrzymywany ogromny wybuch śmiechu rozbrzmiewa we wszystkich kawiarniach Hiszpanii. Ucisk tyranów to prawdziwa zbrodnia. Często przejeżdżam przez kraje rządzone przez dyktatorów i władza, jaką posiada taki bandyta na tronie, zawsze doprowadzała mnie do wściekłości. Dyktator działa bez ryzyka. Masy ludowe to debile. Łatwo jest nadużywać władzy. Ci biedacy na dole mogą tylko zginać kark. Czasami skarżą się, ale nigdy nie sięgają po broń czy porządną bombę, żeby pójść i załatwić sprawę raz na zawsze. Trzeba dopiero, żeby ktoś przyszedł i nimi potrząsnął. Kiedyś, po innych przygodach, jeśli jeszcze będę przy życiu, pojadę załatwić jakiegoś dyktatora.

Przez część popołudnia konwój blokuje nabrzeże załadowcze w porcie Alicante. Sporo czasu trzeba, żeby zjechać dwunastoma ciężarówkami do ładowni, tym bardziej że trzeba to zrobić na wstecznym. Spośród nas wszystkich tylko obaj zawodowcy to potrafią. Cofać długą naczepę to jedyny trochę skomplikowany manewr przy tego rodzaju sprzęcie. Trzeba kręcić kierownicą w tym samym kierunku, w którym się chce jechać, odwrotnie niż w samochodzie. Jeśli tylko człowiek się pomyli, rzecz jest nie do odrobienia. Naczepa jedzie Bóg wie gdzie, szybko ciągnik staje pod kątem prostym w stosunku do niej i wtedy jest po wszystkim. Trzeba wtedy odłączyć ciągnik i zaczynać wszystko od początku. Jean-Pauł i Olivier biegają między ładownią a ciężarówkami. Ustawiają je jedna za drugą.

Pozostali, skupieni dookoła mnie i oparci o reling, spokojnie przyglądają się całej operacji. Jeden z pracowników portu podchodzi, rozbawiony, i pyta, dlaczego sami nie wprowadzamy naszych wozów.

Ucinam jego pytania.

– Tamci dwaj to zawodowcy jazdy do tyłu. My jesteśmy zawodowcami jazdy do przodu.

***

Nocna przeprawa przez Morze Śródziemne odbywa się szybko i bez problemów. One i Two pozostają przez cały czas w ładowni, mając za zadanie pilnować ciężarówek. Jos i Capone dołączyli do nich. Kiedy dopływamy, w czasie przygotowań do wyjazdu z ładowni, Jos pokazuje mi, ukryty w stosie opon, cały zestaw łańcuchów i żelaznych haków. Sprzęt należy do wyposażenia promu, zwinęli to podczas podróży. Przyklaskuję tej inicjatywie. Niedaleko stoi Capone z petem w ustach i odgrywa wielkiego bandytę uśmiechając się kącikiem ust.

Zbieram wszystkich na małą odprawę.

– Chłopaki, nie znam nikogo wśród celników w Oranie. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, ale chcę, żebyśmy jak najmniej rzucali się w oczy. Wyjeżdżamy w szyku, ustawiamy się i czekamy w kabinach. Jasne?

Czekamy tak dwie godziny, w pełnym słońcu. Polecenia wykonane zostały co do joty. Nikt nie wysiadł. Tylko Chotard przechadza się nerwowo przed ciężarówkami. Jak zwykle ma pietra. Faktem jest, że ponieważ nigdy tędy nie przejeżdżałem, nikomu też nie posmarowałem. Ale sądzę, że nigdy nie jest za późno na dobry uczynek.

Algierscy celnicy są na ogół uczciwsi niż w innych krajach Afryki. Ci nie wyglądają na wyjątki. Robią swoje, bez specjalnej złośliwości, ale też bez uprzejmości. Starszy facet z wielkimi wąsami stawia nam kupę pytań. Trochę mnie to niepokoi. Nie chcę, żeby założyli plomby na naczepy, zamierzam sprzedać trochę towaru w Algierii. Dopiero po dobrej godzinie dyskusji udaje mi się ich przekonać, że nie stanowię zagrożenia dla gospodarki kraju, jako że mój ładunek przeznaczony jest wyłącznie dla krajów Czarnej Afryki. Nawet jeśli mi nie uwierzyli, w każdym razie dobrze udawali. Tak czy inaczej, przepuścili nas.

Ruszamy. Moim celem jest jak najszybciej dojechać do Adraru, bramy Sahary i pierwszego etapu handlowego, to jest pokonać jednym ciągiem osiemset kilometrów. Dosyć już straciliśmy czasu, i będzie to dobra zaprawa dla moich ludzi. Więc jedziemy. Szosa przechodzi przez górski masyw tuż za Oranem. Przez kilka godzin walczymy z zakrętami, po czym zjeżdżamy w dół i dalej mamy już równinę. Jak okiem sięgnąć ziemia jest czerwona, porośnięta małymi kępkami suchej trawy. Grzeje nas dobre stare afrykańskie słońce. Opuściłem szybę, szczęśliwy, że znowu jest gorąco. Na drugim postoju dla uzupełnienia wody i oleju wszyscy są już w samych koszulach. Wallid wyciągnął swój zawój. Witam Afrykę głośnym wesołym trąbieniem.