Выбрать главу

Algierscy celnicy są na ogół uczciwsi niż w innych krajach Afryki. Ci nie wyglądają na wyjątki. Robią swoje, bez specjalnej złośliwości, ale też bez uprzejmości. Starszy facet z wielkimi wąsami stawia nam kupę pytań. Trochę mnie to niepokoi. Nie chcę, żeby założyli plomby na naczepy, zamierzam sprzedać trochę towaru w Algierii. Dopiero po dobrej godzinie dyskusji udaje mi się ich przekonać, że nie stanowię zagrożenia dla gospodarki kraju, jako że mój ładunek przeznaczony jest wyłącznie dla krajów Czarnej Afryki. Nawet jeśli mi nie uwierzyli, w każdym razie dobrze udawali. Tak czy inaczej, przepuścili nas.

Ruszamy. Moim celem jest jak najszybciej dojechać do Adraru, bramy Sahary i pierwszego etapu handlowego, to jest pokonać jednym ciągiem osiemset kilometrów. Dosyć już straciliśmy czasu, i będzie to dobra zaprawa dla moich ludzi. Więc jedziemy. Szosa przechodzi przez górski masyw tuż za Oranem. Przez kilka godzin walczymy z zakrętami, po czym zjeżdżamy w dół i dalej mamy już równinę. Jak okiem sięgnąć ziemia jest czerwona, porośnięta małymi kępkami suchej trawy. Grzeje nas dobre stare afrykańskie słońce. Opuściłem szybę, szczęśliwy, że znowu jest gorąco. Na drugim postoju dla uzupełnienia wody i oleju wszyscy są już w samych koszulach. Wallid wyciągnął swój zawój. Witam Afrykę głośnym wesołym trąbieniem.

***

Późnym popołudniem konwój dociera do Bechar. Około dziesięciu kilometrów przed miastem znajduje się wiele placów postojowych dla ciężarówek, na ogół zaopatrzonych w cysterny z wodą o zgiętych pod kątem prostym rurach. Na jednym z takich piaskowych parkingów zatrzymuję wszystkich na wieczorny posiłek. W Bechar czeka nas ważne zadanie. Zaraz po kolacji uprzedzam wszystkich, że długo tu nie zostaniemy. Dla chętnych jest w Bechar ciekawostka turystyczna pierwszej klasy, zakład zwany "U Fifine", ostatnia pamiątka po Legii Cudzoziemskiej, i najsłynniejszy burdel w całej historii francuskiego kolonializmu. Wyjaśniam chłopakom, że cnota algierskiej kobiety, podobnie jak wszystkich muzułmanek, podlega ścisłej ochronie. Wallid potwierdza moje słowa ruchem kciuka wokół szyi. Ciach! Nie chcę zatargów z mężami czy braćmi, które opóźniłyby przejazd konwoju. Krótko mówiąc, zmuszam ich, żeby poszli, zresztą bez większych trudności.

Wallid był już tutaj ze mną. Pod pretekstem zasad religijnych odmawia udziału w wyprawie do "Fifine". Indianin od początku co chwila wyciąga zdjęcie swojej żony. Mruczy, że nie pójdzie jej zdradzać do burdelu. Capone opieprza go:

– Więc co, nie popierdolisz sobie tylko dlatego, że zostawiłeś tam swoją starą?

– Tak, żebyś wiedział. Tak.

– A wyobraź sobie, że twoja żona ma chwilę słabości. Tylko nie mów, że nie, z dziwkami nigdy nie wiadomo. Może właśnie wali się z listonoszem. A ty co, będziesz udawał księdza na pustyni? Wychodzisz na idiotę.

Capone zostawia swojego kumpla i idzie się przygotować. W momencie, kiedy ma już zniknąć za ciężarówką, odwraca się w kierunku Indianina, który siedzi nieruchomo.

– Wychodzisz na idiotę! O!

Indianin wstaje i idzie się przygotować.

***

Chłopaki biorą prysznic pod cysterną i wyciągają swoje zapasowe ciuchy. Zrobili się na sto dwa dla tych panienek. Upycham wszystkich do peugeota 504 i jedziemy do Bechar.

Jest to małe nowoczesne miasto, prawie w całości zbudowane w stylu francuskim. Można by pomyśleć, że to jakieś miasteczko z południa Francji. Dom "U Fifine" jest w stylu mauretańskim, łukowe sklepienia i ściany do połowy wyłożone ceramicznymi płytkami. Na parterze kupuję dla każdego bilet.

– Panowie, ten bilet daje wam prawo do jednego numeru. Ponieważ zachowywaliście się dobrze, wyjątkowo oddaję wam moją ulubioną. Kiedy wywołają was na piętrze, proście o Kleopatrę.

Zostawiam ich przy wschodnich uciechach i idę czekać przy barze, w towarzystwie Chotarda i Jacky'ego. Zapomniałem powiedzieć chłopakom, że personel "U Fifine" waży średnio po dziewięćdziesiąt kilo. Kleopatra też. Tak naprawdę to zapomniałem im powiedzieć wiele rzeczy.

Wychodzą jeden po drugim, rozczarowani, i żadnemu nie przychodzi do głowy mi podziękować, z wyjątkiem obu czarnuchów. Im to się podobało. Ilość to dla nich synonim jakości.

Parę minut później konwój odjeżdża.

Jedziemy przez całą noc. Czuję się dobrze. Na pustyni czuję się jak u siebie, i zbliżamy się do tej części, którą lubię najbardziej. Chcę teraz dać ludziom do zrozumienia, że zmieniamy reguły gry, i dają mi do tego okazję obaj zawodowcy. Podczas postoju na kawę, wodę i olej przychodzą porozmawiać. Według nich tak dłużej nie można, narażamy się na wypadek z powodu braku snu. Słyszeli, jak ludzie się skarżą, i pozwolili sobie…

Pierwszy policzek zaskakuje Oliviera, drugi sprawia, że ucieka co sił w nogach. Jego brat już się wycofał. Uderzyłem go bez złości, ale tego typu próby buntu tłumić trzeba w zarodku. A poza tym dobrze będzie, jeżeli wszyscy już teraz zdadzą sobie sprawę, że przechodzimy do spraw poważnych.

Kończę kawę i zarządzam wyjazd.

Dopiero koło południa następnego dnia dojeżdżamy do Adraru.

Ranek był trudny. Oprócz zmęczenia dokucza nam upał, który ciąży na moich ludziach jak ołowiana pokrywa. Intensywne światło sprawia ból przekrwionym oczom. W ciągu dwóch dni mój zespół z Hiszpanii przeniósł się na Saharę. Dookoła piasek jak okiem sięgnąć.

Nie wjeżdżam do Adraru. Skręcam na asfaltową szosę omijającą miasto i ustawiam konwój obok pomp benzynowych, na obszernym placyku, którego zwykle używam jako parkingu.

Moje ciężarówki ustawiają się jedna za drugą. Nie zakończyliśmy jeszcze manewrowania, kiedy nadbiega kilkunastu facetów. To moi zwykli pomocnicy, jak zawsze powiadomieni o moim przyjeździe. tajemniczymi miejscowymi sposobami. Na czele postępuje Kara, mój osobisty pomocnik, który nikomu innemu nie odstąpiłby zaszczytu pozdrowienia mnie jako pierwszy.

To Tamachek z okolic Aguelock. Ma dwa metry wzrostu. Jego niebieski zawój dodaje mu jeszcze dziesięć centymetrów.

– Szefie, tamci mówili ty już nie przyjechać, ale ja wiem, że ty jedziesz.

Odwzajemniam jego pozdrowienie. Za nim, o wiele niższy, stoi mój drugi pomocnik, Ahmed, też ubrany na niebiesko. Nieco dalej inni, których dobrze znam. Pięciu Tamacheków i trzech Malijczyków, wśród których między innymi Jussuf, który zawsze towarzyszył moim konwojom przynajmniej przez część drogi i który po Karze jest najsilniejszy fizycznie, jest niski i krępy, z byczym karkiem. Mięśnie na jego ciele są imponujące. Wszyscy oni są bogaci, odkąd pracują dla mnie, i są raczej dobrze ubrani.

Powoli schodzi się około pięćdziesięciu innych. Każdy przynajmniej raz towarzyszył mojemu konwojowi, i wszyscy znają moje płace. Daję im francuskie wynagrodzenie minimalne – SMIC – za miesiąc pracy, czyli piętnaście razy więcej niż to, co zarabiają normalnie.

Ubrani są w zbyt obszerne spodnie, dziurawe burnusy i koszule, które niczego już nie zakrywają. Jedyne, co ich łączy, to zawój na głowie zrobiony z nie zawsze czystego pasa materiału.

Tamachekowie wszyscy trzymają się bardzo prosto.

Krzyczę do nich, żeby wrócili później, pod koniec popołudnia. Zostają tylko moi pomocnicy. Kara natychmiast bierze się za przygotowanie herbaty, żeby uczcić mój powrót. Pozostali siadają nie opodal. Powoli schodzą się też moi ludzie. Kara rozpalił małe ognisko, i szykuje trzy herbaty. Jedną bardzo gorzką, jedną prawie zdatną do Picia i jedną dosyć słodką. To sposób na pragnienie. W tej właśnie chwili Prawo zakłóca nam uroczystość. Ostrzega mnie Jacky.

– Charlie, patrz, idzie ten skurwysyn Raban.

Rzeczywiście, Pan Naczelnik, szef urzędu celnego w Adrarze, nadchodzi wielkimi krokami, w towarzystwie dwóch podwładnych. Rabah to jedyny uczciwy celnik w tym kraju. Nienawidzi mnie. Ja jego nie lubię. On jest celnikiem, a ja przemytnikiem.