Выбрать главу

– Panie Charlie!

Krzyczy, zanim jeszcze do mnie podszedł.

– Panie Charlie, dobrze pan wie, że jest pana obowiązkiem stawić się w urzędzie celnym natychmiast po przyjeździe!

– Jak leci, celniku?

– Proszę uważać na to, co pan mówi. Rozmawia pan z zaprzysiężonym funkcjonariuszem.

Rabah chlubi się swoim wykształceniem i uwielbia imponować swoim francuskim.

– Grubo się pan myli sądząc, że będę tolerował pańskie wybryki. Prawo algierskie upoważnia mnie do nakładania sankcji za takie wykroczenia. Powinien pan ustawić swoje pojazdy przed naszą siedzibą, aby można było sporządzić spis przewożonych towarów. Jeśli sądzi pan, że może się uchylać…

– Ależ spokojnie, celniku. Ledwo przyjechaliśmy. Daj nam czas na wypicie herbaty. Chcesz się napić?

Capone z wściekłą miną mówi coś o rozwaleniu małpy. Jacky ucisza go. Nie można grozić uczciwemu celnikowi. Rabah kontynuuje swoje kazanie. Żąda, abyśmy ustawili konwój przed jego budynkiem, i żebym natychmiast przyszedł załatwić formalności. Polecam Jacky'emu zajęcie się przejazdem i idę za Panem Naczelnikiem. Chotard i jego walizeczka towarzyszą mi.

Urząd celny nie jest daleko. To kilka prostopadłościanów zbudowanych z czerwonego materiału, który jest tutaj w powszechnym użyciu. Tu znajduje się biuro Rabaha, i siadamy tam czekając, aż przejdzie mu zły humor. Na zewnątrz, na piaszczystym placyku przed budynkiem, ustawiają się moje ciężarówki. W pomieszczeniu nie ma wiele sprzętów. Za cale wyposażenie służą metalowy klaser i stół oraz kilka chwiejących się krzeseł.

– No dobrze. Dowody rejestracyjne i ubezpieczenia.

Dlaczego ten facet musi stać na mojej drodze. Ta sama scenka odgrywana jest za każdym przejazdem. Wzdycham:

– Chotard, daj Panu Naczelnikowi dowody rejestracyjne i całą resztę.

Chotard zna cały ten cyrk równie dobrze jak ja, ale jego szacunek dla władzy przyprawia go o drżenie rąk. Podaje dokumenty Rabahowi, który szybko sprawdza, po czym uśmiecha się zachwycony.

Z łakomym wyrazem twarzy mówi:

– Deklaracja dewizowa.

Jest to świstek, który otrzymuje się przejeżdżając zgodnie z przepisami granicę przy wjeździe, toteż nigdy go nie mam.

– Chotard, podaj Panu Naczelnikowi naszą deklarację dewizową.

Chotard jest zupełnie pozbawiony wyobraźni. Za każdym razem odpowiada mi po hiszpańsku, że zgubiliśmy dokument.

– Panie Naczelniku, mój sekretarz mówi mi, że nasza deklaracja dewizowa zaginęła. Proszę nam to wybaczyć.

Jest szczęśliwy. To jego mała przyjemność. Może wlepić mi grzywnę w wysokości tysiąca dinarów, czyli stu dolarów. Na konwoju zarobię czterysta tysięcy dolców, więc stać mnie na taki prezent. Pomimo to, z zadowoloną miną, oświadczam mu, że to dla mnie ciężki cios i że mam chore dzieci.

– Niech pan przestanie sobie ze mnie kpić. Pańskie ciężarówki muszą pozostać przed moim biurem przez cały okres pańskiego pobytu w Adrarze. W ten sposób będę mógł je nadzorować.

To coś nowego. Jest to kłopot, bo mam tu do załatwienia parę interesów. Nie będę mógł dostarczyć moich towarów pod okiem Rabaha.

– Celniku, przecież muszę napełnić baki.

– Pojedziemy razem.

Jego uśmiech mówi mi, że coś knuje. Musiał przygotować na mnie jakąś pułapkę w czasie bezsennej nocy.

Celniku, celniku, chyba nie myślisz, że uda ci się mnie załatwić. To ja, Charlie, przekupiłem wszystkich celników w Afryce.

– Proszę mnie powiadomić, kiedy będzie pan jechał pobierać paliwo. Do widzenia.

***

Werbunek pomocników to pierwsza sprawa, którą zajmuję się po sjeście. Kara ustawia wszystkich facetów, którzy byli tu już wcześniej.

To imponująca grupa. Zamierzam zatrudnić wszystkich, i będzie to wymagało dobrej organizacji, bo muszę uważać, kto jest jakiej narodowości, jeśli nie chcę rzezi podczas przejazdu.

Trudno zdać sobie sprawę, do jakiego stopnia rozwinięty jest w Afryce rasizm wśród poszczególnych ludów. Podczas gdy w Europie wszyscy walczą o zniesienie segregacji białych i czarnych, ci ostatni z zapamiętaniem wyrzynają się wzajemnie. W jaki sposób potrafią rozpoznać, kto jest kto, pozostaje dla mnie tajemnicą. Według mnie wszyscy są tacy sami. Można sobie wyobrazić, jaką aberracją było ustanowienie takich granic, według kryteriów geograficznych, nie biorąc pod uwagę historii narodów.

Nie mogę posadzić Tamacheków na ciężarówkach One i Two. Moje czarnuchy to Bełłahowie. Ich plemię było niewolnikami Tamacheków przez kilka stuleci. Francuzi tolerowali to i Bełłahowie wyzwoleni zostali dopiero po przyznaniu Mali niepodległości. Po takiej tysiącletniej tradycji jest jeszcze zbyt wcześnie, by Bellah mógł rozkazywać Tuaregowi. One i Two dostaną czarnych Malijczyków. Wszyscy pomocnicy malijscy są z plemienia Bambara, z wyjątkiem paru Fulbejów, którzy są rzadkością.

Nie mogę też tworzyć mieszanych zespołów pomocników Tamachek i Bambaru. Pierwsi zajmują północ kraju, jego część pustynną, drudzy to Murzyni pochodzący z południa, chociaż od wielu pokoleń żyją na pustyni. Obie narodowości nienawidzą się do tego stopnia, że zaraz po ogłoszeniu niepodległości prowadziły ze sobą wojnę. Bambara, którzy mają władzę i opanowali administrację w Mali, wysłali armię przeciw Tamachekom, którzy zrobili właśnie powstanie. Skończyło się to źle dla wszystkich. Armia malijska zaginęła na pustyni. Francja musiała wysłać śmigłowce na poszukiwanie tych paru tysięcy ludzi zagubionych z dala od szlaków. Historyjka nie figuruje w żadnym podręczniku, ale do dziś bawi Tamacheków. Masakry, która potem nastąpiła, nie uważają już za zabawną.

Wallidowi mogę dać tylko Tamacheków. Między Mali a Algierią stosunki nie są najlepsze. Albanie muszę przydzielić ludzi z plemienia Bambara, jak on sam, i tak dalej. Aby wszystko odbyło się szybko, każę pomocnikom określić swoje pochodzenie:

– Ludzie Bambara, podnieście rękę.

Kara i Wallid przechodzą wśród szeregów i tłumaczą. Podnosi się kilka rąk. Jak zwykle trzeba powtarzać pięć razy. Żaden Afrykanin nie rozumie od razu niecodziennego rozkazu.

Za pierwszym razem trzech facetów podnosi ręce, ale ponieważ czują się osamotnieni, szybko je opuszczają, by zaraz podnieść je znowu wobec krzyków Kary.

– Bambarowie, podnieście rękę!

Trzy nowe ręce idą w górę, nie, tylko dwie, bo jeden facet podniósł obie ręce, a pozostali szybko idą za jego przykładem. Zastanawiam się, co jeszcze podniosą, jeśli ponowię rozkaz.

– Podnieście rękę.

Bambarowie podnoszą rękę.

Nowe ręce idą w górę, ale w tym czasie podniesione wcześniej opadają. Do Kary i Wallida dołącza Albana, który korzysta z okazji i zgrywa ważniaka. Podchodzę do faceta koloru kawy z mlekiem.

– A ty kim jesteś?

– Bambara, szefie.

– Więc na co czekasz, żeby podnieść rękę?

Uśmiecha się do mnie i podnosi rękę. W końcu mamy ich wszystkich. Są wyraźnie w mniejszości.

– Teraz Tamachekowie. Podnieście rękę.

Bambarowie nie opuszczają swoich, więc razem z Tamachekami mam przed sobą dwudziestu facetów z łapami w powietrzu, którzy z uśmiechem na ustach próbują łapać chmury.

Muszę poodsuwać od siebie poszczególne grupy, żeby wreszcie mieć przegląd całości. Udaje się w końcu jakoś to porozdzielać. Oddaję wszystkich Murzynów Albanie, One i Two. Tamacheków, przydzielam pozostałym.