Zadaniem pomocników jest zajmować się swoją ciężarówką, i tylko tą. Jeśli spotykam któregoś na innym wozie, wyrzucam go. Na każdej ciężarówce jest ich pięciu albo sześciu. To o wiele za dużo. Dwóch lub trzech zupełnie wystarczy, ale skoro konwój jest wielki, równie dobrze można robić rzeczy ponad miarę w innych dziedzinach. Dwanaście przeładowany ciężarówek unieruchomionych na tym parkingu i już pokrytych pyłem, każda z załogą, obozującą nie opodal, tworzy przyjemny widok. Pilno mi już zobaczyć, jak jadą.
Rabah nie ustępuje, i przez parę dni muszę tkwić przed jego urzędem. Od czasu do czasu widzę, jak stoi na ganku z rękami założonymi do tyłu, na palcach, i napawa się widokiem mojego pięknego zespołu na postoju. Smutny przykład uczciwego urzędnika w orgazmie.
Z dnia na dzień życie obozowiska normuje się. Pracownicy zbudowali kuchnię pod płachtą rozpiętą między dwiema ciężarówkami. Wokół wozów płoną małe ogniska pomocników. Wzdłuż naczep porozwieszane są sznury do suszenia bielizny. W cieniu porozkładane są bidony i plastikowe kanistry z wodą. Od czasu przyjazdu zmieniliśmy układ wozów. Cztery ciężarówki ustawione są w poprzek, jedna za drugą, naprzeciwko budynku celników, co zapewnia nam nieco prywatności zasłaniając nas przed niedyskretnymi spojrzeniami Rabaha.
Dni są długie. Bezczynność upalnych popołudni jest trudna do zniesienia. Nieliczne zajęcia, jakie możliwe są w Adrarze, wyczerpały się.
Odwiedziłem Ajudżila, jednego z pierwszych moich klientów na szlaku. Stał się moim przyjacielem i najpoważniejszym nabywcą moich towarów. Duża ilość części zamiennych i jeden z silników są przeznaczone dla niego. Mieszka w dużym czerwonym domu w Adrarze, podobnym do wszystkich innych. Nasze spotkania stały się już prawie tradycją. Uczestniczy w nich zawsze inny przyjaciel, gruby, wąsaty, jowialny i skorumpowany, wysoki urzędnik z Adraru.
Ajudżil to zręczny handlowiec. Zajmuje się transportem i odsprzedażą części mechanicznych, i dobrze mu się powodzi. W zaciszu jego domu prowadzimy nasze interesy.
Nie uważam, abym szkodził tutejszym mieszkańcom, wprost przeciwnie. Fakt, że moje ceny są wysokie, ale zawsze niższe niż ceny państwowe. Poza tym wiele spośród rzeczy, które przywożę, jest tu nie do kupienia. Właściwie jestem nieomal dobroczyńcą ludzkości. Władze są niestety innego zdania, i gdyby wiedziały, co knuje się pod tym dachem, skończyłoby się to więzieniem dla mnie, a jeszcze gorzej dla pozostałych. Dobrodziejstwo nigdy nie jest wynagradzane!
Ajudżil słyszał już o moich kłopotach z Rabahem, ale nie wie, co tamten szykuje. Potwierdzam mu, że przywiozłem wszystko, o co mnie prosił, i oznajmiam mu ceny. Wypija łyk koniaku. Jego oczy błyszczą za okularami. Nadeszła pora targów. Przez ponad godzinę walczymy ze sobą przyjaźnie. Fakt, iż jesteśmy kumplami, nie przeszkadza, że każdy chce zrobić możliwie najlepszy interes.
W końcu dochodzimy do porozumienia. Następnie organizuję dostawę. Nie ma mowy o tym, żeby Rabah dowiedział się o tej transakcji. Dostarczę towar na pustynię, w nocy. Wyznaczam spotkanie w miejscu między Adrarem a Reggane, o około dziesięć kilometrów od szlaku. Ajudżil przyjedzie z własnym transportem. Kiedy tylko będę mógł się ruszyć, zawiadomię go.
– Musisz mi zapłacić od razu. Daj mi w dinarach tylko tyle, żeby starczyło na zatankowanie. Resztę we frankach malijskich albo CFA. Zgoda?
Poza Algierią dinar wart jest tylko tyle, co papier, na którym jest wydrukowany, i jest niewymienialny.
– Nie ma problemu, Charlie. Znajdę ci to. Zamierzasz sprzedać ropę w Mali?
Rzeczywiście, nie licząc tego, co spalą ciężarówki, zawartość cystern zostanie sprzedana po drugiej stronie granicy. Algieria jest producentem ropy. Olej napędowy kosztuje tam grosze. W Mali, gdzie często są braki, wart jest dwa do czterech razy więcej, co oznacza duży zysk zaraz po przejechaniu granicy.
– Sporo zarobisz. Charlie. W Gao nie ma już ani kropli ropy. Mój kuzyn utknął tam już od tygodnia. Zaraz przyniosę pieniądze.
Z kieszeniami pełnymi forsy robię na mieście kilka sprawunków. Kara towarzyszy mi, by służyć za tragarza. W Adrarze jest tylko jeden dom towarowy, gdzie sprzedaje się to, co jest, czyli niewiele. Na pewno wiadomo tylko, że są tam głowy cukru, których potrzebuję, oraz mleko skondensowane. Kupuję w dużych ilościach, podobnie jak worki ryżu i makaronu. Kara zanosi wszystko do peugeota. Zawsze zadziwia mnie ten facet. Kuca przy ładunku, jego pająkowate ręce opasują go. Wstaje i stukilowy worek podnosi się ku górze, bez trudności. Nie trzeba dać się zwieść chudości tego faceta. Każde z jego ramion to potężna dźwignia. Jego ogromne dłonie to szczypce, w które lepiej nie wpaść. Jest miły i względnie inteligentny, w każdym razie bardzo kompetentny w swojej pracy. Wie wszystko o szlaku i ciężarówkach. Dzięki swej sile i doświadczeniu stał się sławny wśród pomocników. Jego niekwestionowany autorytet robi z niego nieocenionego szefa zespołu.
On zajmuje się wyposażeniem ciężarówek. Moje landary otrzymują ostatni retusz, czyniący z nich prawdziwe pojazdy pustyni. Do każdej zamocowanych zostaje po dwadzieścia podkładów, ponad dwumetrowych blach pokrytych na całej powierzchni otworami. Zwisają poziomo wzdłuż naczepy. Pod przednią częścią, tak, by zawsze znajdowały się w cieniu, zawieszone zostają dżerby. Są to bukłaki z koziej skóry, niedokładnie wyprawionej, mocowane za nogi. Woda nabiera w nich trupiego zapachu, ale zawsze wilgotna dżerba utrzymuje ją w chłodzie. Podobny sposób stosujemy w odniesieniu do naszych manierek. I w tym przypadku Kara zajmuje się nauczaniem moich kierowców. Wokół butelki owija się szmatę lub koszulę i zawiązuje sznurkiem. Jeżeli co pewien czas będzie się zwilżać materiał i jeśli manierka zawieszona zostanie na lusterku bocznym, pęd powietrza będzie chłodził wodę. Aby zapewnić wodę do innych potrzeb, to jest do chłodnic i do mycia, pomocnicy zawieszają na burtach naczep połówki dętek do ciężarówek. W ten sposób woda dostępna jest łatwo na każdym postoju, bez potrzeby przesuwania wszystkiego, żeby wyciągnąć bidony.
Z własnej inicjatywy Jos zapędził wszystkich do uzupełnienia zamocowań ładunku. Skradzione na promie łańcuchy okazują się bardzo przydatne na otwartych naczepach. Jos kazał poprzeciągać je Ponad ładunkiem i zaczepia haki o brzegi platformy. Ręczna naciągarka na korbę pozwala dobrze wszystko napiąć. Obaj zawodowcy pracują razem z nim. Tych dwóch zupełnie nie potrafię zrozumieć. Jeszcze bardziej zamknęli się w sobie, ale nigdy nie ociągają się przed robotą, i nie szczędzą rad Josowi. Potrzebują forsy, nie chcą zostać wylani. Nie rozmawiamy ze sobą.
Odkąd wróciliśmy do Algierii, odzyskałem swoje przyzwyczajenia wielkiego szefa. Jako dobry kolega, Jacky urządził mi moją kabinę komfortowo. Na postoju wnętrze chłodzą dwa wentylatory podłączone do akumulatora. Zakupiona w Hiszpanii szynka zwisa z sufitu, zawinięta w szmatę. Nad kuszetką kosz z suszonymi owocami. Moje łóżko ścielone jest codziennie i regularnie zmieniana pościel. Mam nawet jedwabny szlafrok z moimi inicjałami. Jacky założył mi doskonały radiomagnetofon stereo, który gra bez przerwy. Każdego ranka Capone stoi przy stopniach mojej kabiny, z kawą w ręku, i czeka, aż się przebudzę. Po naszym przyjeździe do Adraru sam się zgłosił, żeby zostać moim osobistym fryzjerem. Ma cały sprzęt i goli mnie bardzo profesjonalnie, z podniesionym małym palcem i skupionym spojrzeniem. Później spędza ze mną chwilę, opowiadając różne głupstwa i paląc skręta. Na ogół w tym czasie przychodzą wszyscy po kolei zapytać, co nowego, wysłuchać poleceń i pociągnąć skręta. Siedząc wygodnie, w szlafroku i wysokich butach, przyjmuję moich ludzi i wysłuchuję raportów.