Któregoś ranka w obozie rozlega się wycie. Okrzyki przerażenia zbliżają się do mojej kabiny. Ogarnięty histerią Samuel Grapowitz ryczy o parę metrów od mojej ciężarówki, z rozpiętym rozporkiem, z obiema rękami między nogami.
– Charlie, Charliiiiie, mam syfa, Charlie!
Jacky, zwabiony okrzykami, pokłada się ze śmiechu. Nadchodzi naburmuszony Capone z dzbankiem kawy.
– Nie ma co tak wrzeszczeć. Nie tobie jednemu się trafiło.
Z trudem powstrzymuję uśmiech, pytając niewinnie:
– Co, tobie też?
– A jak! I to na poważnie. Żebyś to widział! Musiałem to złapać "U Fifine", w Bechar.
Wrzaski Samuela Grapowitza, które oddaliły się już na drugi koniec obozu, przybliżają się ponownie.
– Wsadzą mi cewnik w małego. Cewnik w małego!
Jacky przekonuje go, żeby przyłączył się do nas i pojechał do przychodni w Adrarze.
W kierunku peugeota podąża smutna procesja. One, Indianin, Jos, Capone, obaj zawodowcy, Ąlbana, Two i Samuel Grapowitz, wszyscy zarazili się syfem.
Wprowadzam ich do gabinetu zabiegowego. Pielęgniarz to wysoki facet w białym fartuchu. Przygląda się wszystkim z kamienną twarzą, po czym bez słowa odwraca się i zaczyna krzątać się przy instrumentach.
Nikt nic nie mówi. Chłopaki są raczej blade. Pielęgniarz zapalił. palnik gazowy i gotuje wodę. Poza tym nie widać, co robi. Sterylizuje narzędzia. Machinalnie pogwizduje w czasie pracy. Wreszcie podnosi nad głową, żeby ją widzieć pod Światło, ampułkę z płynem i napełnia strzykawkę. Wszyscy mogą zobaczyć gęsty, biały płyn, jasne, że to penicylina.
Samuel Grapowitz zrozumiał już, dlaczego ten facet wie, bez badania, jakie lekarstwo jest potrzebne, i posyła mi ze swego krzesła mordercze spojrzenie. Mogę tylko lekko wzruszyć ramionami. Tak, stary, Kleopatra to najbardziej trefna dziwka na południu Algierii. Zostawiła już pamiątkę co najmniej pięćdziesięciu kierowcom, którym doradziłem "moją osobistą kochankę".
Pielęgniarz odwraca się z pełną strzykawką i kolejno przechodzi od faceta do faceta.
– Ilu tym razem, panie Charlie? Ośmiu? Ostro idziesz!
Tym razem znieść muszę osiem spojrzeń pełnych nienawiści. Pielęgniarz kiwa na Josa, żeby podszedł, i pyta:
– Pamiętałeś o moich dżinsach, panie Charlie?
– Ależ tak, oczywiście. Chotard, dasz mu jego dżinsy.
Jos stoi z twarzą ku mnie, na parę sekund przed zastrzykiem, i jest jednym wielkim wyrzutem. Jacky i ja wychodzimy, żeby schronić się w peugeocie, gdzie wygodniej nam będzie skręcać się ze śmiechu.
Skoro zrobiliśmy już wszystko, co było do zrobienia, każę zwijać obóz. Idę odwiedzić Rabaha w jego biurze.
– Panie Charlie, co mogę dla pana zrobić?
– Nic. Przychodzę zawiadomić cię uniżenie, że jadę zatankować ropę.
Rozpiera się wygodnie w fotelu i zupełnie nie podoba mi się uśmiech, który do mnie kieruje.
– Doskonale. Na ile szacuje pan swoje potrzeby?
Potrzebuję dziesięciu tysięcy litrów na przejazd, licząc z górką. Poza tym muszę wypełnić całkowicie swoje cysterny, żeby mieć czym handlować. Oświadczam więc, że siedemdziesiąt pięć tysięcy litrów. Skacze na równe nogi.
– To kłamstwo! Jeszcze raz próbuje mnie pan oszukać!
Wymachuje kawałkiem papieru pokrytym liczbami i drze się:
– Rozmawiałem z miejscowymi kierowcami i ustaliłem bardzo dokładnie pańskie zapotrzebowanie na olej napędowy. Ma pan prawo do dwunastu tysięcy litrów, nie więcej.
Dla zasady dyskutuję, opowiadam o zjeżdżaniu ze szlaku, o dodatkowych potrzebach w razie zagubienia drogi, ale wiem, że ten punkt jest dla niego. Tych parę tysięcy litrów, które udaje mi się wytargować, niewartych jest wzmianki. Towarzyszy mi do pomp i tkwi tam przez całe tankowanie. Udaje mi się jednak nieco go zaniepokoić oświadczając, że jednak zmieniłem zdanie i że zostanę jeszcze trochę w Adrarze.
Uważaj, celniku, Charlie zostaje w okolicy. Poczekam, aż wyślą cię służbowo poza Adrar, jak to często się zdarza. I wtedy napełnię cysterny. Mnie się nie śpieszy.
Ale nie jestem też cierpliwy i następne dni są wyczerpujące. Rabah odgadł, że czekam na jego wyjazd, żeby ominąć zakaz, i skurwiel siedzi na miejscu. Konwój ponownie ustawiony jest przed urzędem celnym, wszystkie urządzenia zostały na nowo zamontowane. Zaczynam mieć dość tego siedzenia tutaj i bezczynności. Tylko parę rozrywek pomaga nam przetrwać.
Niedaleko zatrzymała się mała ciężarówka. To dziesięciotonowy mercedes koloru khaki, stary model, dosyć niski. Na platformie załadowany jest peugeot 404 pod plandeką. Ciężarówką jedzie dwóch białych.
– Chotard.
Chcę ich uprzedzić, że nie powinni sprzedawać swoich wozów w Mali, chyba że mnie. Przekazanie takiego zawiadomienia przez ambasadora nadaje mu więcej powagi.
– Chotaaaard!
Mój księgowy nadbiega, zdyszany. Na wszelki wypadek wziął ze sobą swoją walizeczkę. Ma na sobie nieskazitelną koszulkę Lacoste'a, a jego buty lśnią jak nowe.
– Pójdziesz do tych facetów tam, w moim imieniu – od razu rozumie i już jest zaniepokojony.
– Nic się nie bój, pójdzie z tobą Kara i dziesięciu pomocników.
Ale pamiętaj, zachowuj się grzecznie. Nie bądź wulgarny ani zarozumiały.
Wiem, jak łatwą i pociągającą rzeczą jest szpanować, kiedy ma się dziesięciu osiłków jako ochronę, a wykorzystywanie demonstracji siły to najlepszy sposób, żeby wzbudzić wrogość rozmówcy.
– Zapytaj, dokąd jadą. Jeśli do Mali, powiesz im, że wszystko trzeba sprzedać Charliemu, ciężarówkę i samochód. Wytłumacz im, że psują mi rynek.
– Tak. Mam im coś zaproponować?
– Obiecaj im cztery kawałki za wszystko, i uprzedź, że dalej na południe dam im mniej. Dokładnie im zaznacz, że i tak będą musieli sprzedać Charliemu, a cały czas masz być grzeczny i uprzejmy. Jak będą się stawiać, daj spokój.
Po półgodzinie Chotard i pomocnicy wracają. Tamci odmówili.
– Jacy są?
– Raczej sympatyczni. W typie mechaników. Ten, co decyduje, ma trzydzieści pięć lat, drugi jest starszy…
– Byli grzeczni?
– Tak całkowicie. Zdaje się, że zrobiła na nich wrażenie twoja metoda, delegacja…
– Dobra, dziękuję, to wszystko.
W końcu, skoro ci faceci chcą się napocić prowadząc moje samochody i jednocześnie opuszczając cenę, nie mam nic przeciwko.
Korzystając z wolnego czasu każę uzupełnić prowiant. Kupiłem kilkanaście żywych owiec, które jako tako zostały usadowione na ciężarówce Albany. To jedyny sposób, żeby na szlaku mieć świeże mięso. Mięso martwe się psuje. Kazałem też kupić warzywa. Nigdy menu nie było tak urozmaicone jak w czasie tego ostatniego konwoju. Robię właśnie zakupy, w towarzystwie Jacky'ego, Kary i Capone'a, który wykorzystuje każdą okazję, żeby się przewietrzyć, kiedy nagle widzę starego znajomego. Jacky dostrzegł moje spojrzenie.
– Co się stało? Kłopoty?
– Nie. Raczej dobra wiadomość. Widziałeś tego faceta, który właśnie wszedł do Grand Hotelu z jakąś parą i dzieciakiem?
– Kumpel?
– Nie. To szmata. Pójdziemy się z nim przywitać. To Cygan, który od dawna kręci w tych stronach. Kradnie w Europie samochody i przyjeżdża je sprzedawać w Afryce, jak wielu straceńców, którzy się tutaj kręcą.
To skurwysyn. Kiedy mieszkałem w Niamey, w początkach mojego handlu samochodami, pożyczył ode mnie forsę i zapomniał oddać. Jest to jeszcze rzecz, którą od biedy mogę wybaczyć. Pieniądze są cenne dla tylu ludzi, że kuszące jest nie oddać długu. Ale miał też parę zagrań poniżej pasa i, co gorsza, podczas mojej nieobecności, za moimi plecami. W tym czasie często jeździłem do Europy w interesach i nie zawsze byłem na miejscu, żeby pilnować swoich spraw.