Выбрать главу

Kiedy wchodzimy do baru. Cygan siedzi przy stoliku z kobietą i mężczyzną, plecami do nas. Podchodzimy i ruchem, który może wydawać się przyjacielski, chwytam Cygana za ucho. Odwraca się. Jest mały, mocno zbudowany i ma parszywą mordę.

– Dzień dobry, kolego.

Jestem uśmiechnięty, uprzejmy i grzeczny.

– Możemy się napić z wami?

– Tak, tak, oczywiście, Charlie.

Siadamy wszyscy przy stoliku. Puszczam ucho.

Mężczyzna i kobieta to Włosi, on mówi trochę po francusku. Dowiaduję się, że jadą do Mali.

– Macie samochód?

Włoch wskazuje na Cygana. Jadą z nim. Dzieciak ma jakieś pięć lat. Siedzi na kolanach u mamy. Jego rodzice to ludzie o przeciętnym wyglądzie. Próbuję ich wypytać, ale wyczuwam nieufność. W końcu wyciągam z nich, że nie mają wizy do Mali, ale że Cygan obiecał ich przeprowadzić. To paskudna historia. Malijscy celnicy nigdy nie przepuszczą kogoś bez wizy i tamten skurwysyn doskonale o tym wie. Utkną na pustyni z pięcioletnim smarkaczem. Nie wiem, co skłania tego sukinsyna, żeby zrobić coś takiego, ale jedno jest pewne – zupełnie mi się to nie podoba.

Ten skurwiel jest zdolny do wszystkiego, gotów zabić dla stu franków. W dodatku aż mnie trzęsie, jak pomyślę, że pakują w to tego dzieciaka.

Zachowuję cierpliwość aż do chwili, kiedy Włosi idą do pokoju. Cygan próbuje się wymknąć, ale go zatrzymuję.

– Chyba zostaniesz z nami, kolego?

Ponownie siada na krześle. Czuje się osamotniony w naszym towarzystwie i milczy, bawiąc się pudełkiem zapałek. Jest zdenerwowany. Nie bez racji.

Po chwili ciszy mówi mi:

– Charlie, chcę żebyś wiedział, że zawsze chciałem oddać ci tę forsę.

– Spokojnie, koleś.

Kładę mu rękę na ramieniu.

– Charlie…

– Pojedziesz z nami. Zapraszam cię na kawę do mojego obozu.

– Nie, to miło z twojej strony, ale nie mogę, Charlie. Mam dużo do zrobienia.

Capone klepie go po ręku i cedzi, jak na dobrym gangsterskim filmie:

– Musisz pojechać z nami, mały.

Kara, który zrozumiał, że coś nie gra, wstaje. Jest imponującej postury.

– Słuchaj, Charlie…

– Przyjacielu, nie zmuszaj mnie, żebym ci poobrywał uszy tutaj.

Wstaje i wychodzi z nami.

W drodze do obozu nie zamieniamy słowa. Capone pogwizduje przez zęby. Ustawiłem moją ciężarówkę w poprzek, naprzeciwko budynku celników. W ten sposób Rabah nie może widzieć, co się u nas dzieje. Od drugiej strony jest tylko żółty piasek, bez świadków.

Cygan siedzi na krześle, twarzą do nas. Dostał już dwa razy w mordę i jego policzki przybrały ładny, ciemnoczerwony kolor, trzeba powiedzieć, że jestem z tego efektu całkiem dumny. W ten sposób został nadany ton tej dyskusji i Cygan rozumie to. Atmosfera będzie ciepła.

Siedzę w kabinie, drzwi są otwarte i nogi trzymam na zewnątrz. Włączyłem jakąś muzykę, głośno, dla nastroju, i żeby zagłuszyć ewentualne krzyki. Wzdłuż ciężarówki stoją moi ludzie. Wszyscy mają surowe, kamienne twarze. Podają sobie skręta i pociągają z niego nie spuszczając oka z Cygana, który zupełnie się załamał.

Nie muszę go specjalnie naciskać, żeby wszystko wyśpiewał. Włosi uciekają przed policją i nie mogą wystąpić o wizę w ambasadzie Mali. Cygan, który nawciskał im kitu, zamierza zawieźć ich do Tessalitu, gdzie oczywiście nie zostaną przepuszczeni. I tam, w tej zagubionej pustynnej dziurze, będą już całkowicie uzależnieni od tej świni. Zamierza wyciągnąć od nich całą forsę i zwiać do Mali.

Co za gównojad! Dla nich to śmierć albo co najmniej bardzo poważne kłopoty. Dorośli odpowiadają sami za siebie, mało mnie obchodzą ich problemy. Ale trzeba być wyjątkową kanalią, żeby wciągać w taką historię dzieciaka. Rola moralisty niezbyt do mnie pasuje, ale uwielbiam dzieci i gardzę tymi, którzy ich nie szanują.

Daję mu ostatnią szansę:

– A chłopak?

Jego znaczący gest wyraźnie pokazuje, że ma to w dupie.

Chłopaki z mojego zespołu patrzą na niego z nienawiścią. Samuel Grapowitz postępuje do przodu i jak prawdziwy inkwizytor żąda, by Cyganowi obciąć jaja. Podchodzi Capone, mniej teatralny, ale równie zdecydowany. Kiedy staje obok Cygana, podnosi rękę. W ostatniej chwili zwraca się do mnie:

– Mogę?

Wypuszcza cios zamkniętą pięścią. Cygan wylatuje z krzesła. Capone umie bić. Cygan wstaje z zakrwawionymi ustami, na wpół ogłuszony, kiedy Indianin błyskawicznie posyła go z powrotem na ziemię, kopnięciem w nogi. Tak zaczyna się seria. Każdy podchodzi i wali na odlew.

– Wstawaj.

Trzeba przyznać oskarżonemu przynajmniej jedną zaletę, jest wytrzymały. Opiera się o krzesło i udaje mu się na nim usiąść. Przód koszuli umazany jest krwią. Mordę ma jak surowy befsztyk. Wargi, nos, łuki brwiowe, wszystko jest rozwalone i obficie krwawi.

Capone, zgodnie ze starą tradycją półświatka, proponuje nałożyć na niego karę.

– Dobry pomysł. Dawaj całą forsę.

Wstaje z trudem i wyciąga z tylnej kieszeni portfel z paroma banknotami, które wyciąga w moim kierunku rozłożone w wachlarz. Każę mu ściągnąć łachy. Kopniaki pozostawiły ślady na jego piersi i na nogach. Poza tymi czerwonymi plamami jest cały biały.

– Capone. Przeszukaj mi to.

Capone podchodzi do kupki łachów i krzywi się.

– Śmierdzi. Za często to ty się nie myjesz, śmierdzielu.

Najpierw znajduje nóż i chowa go do kieszeni. Następnie odkrywa gruby plik banknotów w zaszytej kieszeni z tyłu spodni. Krzyczę do Cygana:

– Skarpetki!

Pod każdą stopą ma niezłą paczuszkę papierów. Capone przynosi mi wszystko. Jest tu trzy tysiące dolarów, z czego rzucam Cyganowi trzysta, żeby miał za co wrócić do Europy. Pozbierał już swoje ubranie i przyciska je do piersi.

– Dajesz spokój Włochom. Więcej się z nimi nie spotykasz.

Potakuje ruchem potłuczonej głowy i podnosi pieniądze.

– Jeśli cię jeszcze raz spotkam na pustyni albo dalej na południe, załatwię cię. Jasne?

Z trudnością wykrztusza, że zrozumiał. Następnie ubiera się i odchodzi.

***

Dwa dni później dowiedziałem się, że został aresztowany za jakieś inne świństwo. Mógłbym uruchomić swoje znajomości, ale tym razem nie kiwnę palcem.

Epizod ten rozbawił mnie, a moi ludzie zareagowali prawidłowo. To prości ludzie, o prostych rozrywkach. Zaczynają czuć się na pustyni swobodnie. Zdaję sobie z tego sprawę, wracając ze spaceru z Samuelem Grapowitzem.

Jos, Capone i Indianin szpanują właśnie, zgrywając twardziel! pustyni, przed pięcioma młodymi długowłosymi.

– I co, mały, chciałbyś przejechać się przez pustynię?

Przyjemnie widzieć kontrast między tymi młodziutkimi, choć w tym samym wieku co ja, turystami a moimi trzema pracownikami o szerokich barach i spalonej słońcem skórze, zachowującymi kamienną twarz, z petem przyklejonym do warg.

– Charlie, chłopcy chcieliby pojechać na ciężarówce, jak Arabowie.

Afrykańscy pasażerowie schodzą się od czasu naszego przyjazdu do Adraru i usadawiają na naczepach. Rozlokowaniem ich zajmują się Kara i Wallid. Wiedzą, że nigdy nie odmawiam i że w moich konwojach przejazd jest za darmo. Zawsze wieziemy około pięćdziesięciu osób, dla których ciężarówka to jedyny środek lokomocji.

Turyści sprawiają najwięcej kłopotu. Zawsze chętnie spotykałem ludzi lubiących podróże, ale od paru lat widuję w Afryce tylko szmaciarzy. Szanuję tych, którzy jadą szukać przygody, ale ci są inni. Skąpi, smutni, przechodzą koło prawdziwych przyjemności nie dostrzegając ich, starając się za wszelką cenę trochę zaoszczędzić. Ci, których woziłem swoimi konwojami, stosują tę samą taktykę.