Выбрать главу

Wsiadam z powrotem i wrzucam bieg. Koła przesuwają blachy i wyginają je, ale przejeżdżam dobry metr, zanim ugrzęznę znowu. Wychylony przez okno wrzeszczę:

– Na co czekacie?! Podkładajcie blachy!

Rzucają się do roboty. Przejeżdżam ponownie parę metrów.

Widzę w lusterkach, jak się krzątają. Przesuwam się do przodu i czuję już twardszy grunt. Podłoże wydaje się twardsze po lewej. Wrzucam bieg i dodaję gazu, nie za szybko. Po stu pięćdziesięciu metrach wyjeżdżam z piachu. Zawracam na twardym i wysiadam.

Nadal stoją tam, gdzie stali. Zwołuję wszystkich głośnym rykiem. Z trudem biegną w moim kierunku. Indianin, zamiast nieść podkład na głowie, ciągnie go po ziemi, i dobiega ostatni, choć tak samo zdyszany.

– Ruszysz ty wreszcie dupą? Lekcja czwarta, kiedy czujecie, że koła nie grzęzną, jedziecie dalej, żeby wyjechać z niebezpiecznej strefy. Zatrzymujecie się dopiero na twardym. Pomocnicy wsiądą później. Lekcja piąta…

Wszyscy słuchają zaniepokojeni.

– Część praktyczna. Jos, twoja kolej.

Jos siada za kierownicą. Ja zajmuję miejsce pasażera, pozostali uczepieni są gdzie się da. Grzęźniemy. Wrzeszcząc kieruję operacją, wychylony przez okno.

– Capone, twoja kolej.

Jest tak napięty, że wbrew zakazowi mocno wciska gaz.

– Kurwa jebana mać!

Próbuje przepraszać, ale nie pora na to. Wrzeszczę na niego.

– Nauczysz się rozumieć, i to szybko! Wracaj do podkładów, jak nie możesz prowadzić!

Wyrzucam go z ciężarówki, i każdy kolejno siada za kierownicą. Słońce grzeje. Naprawdę jest w zenicie. Chłopaki wykańczają się, biegając obok ciężarówki, z podkładami na głowach. Przejeżdżamy ławicę wzdłuż i wszerz.

– Capone, twoja kolej. Masz coś do nadrobienia. Reszta do podkładów.

Czarnuchy dają sobie radę bez kłopotu, zarówno przy podkładach, jak i w prowadzeniu. To samo Jos i Albana. Pozostali nadążają biegnąc. Są wypruci.

– Można się napić?

– Nie mamy wody. Dobra, słuchajcie dalej.

Po raz kolejny tłumaczę im cztery podstawowe zasady odpiaszczania.

– Zrozumiano?

– Tak, Charlie, zrozumiano.

– Ćwiczenia praktyczne. Albana, twoja kolej.

I dalej w ławicę. Grzęźniecie, podkłady, grzęźniecie, podkłady, podkłady i bieg do ciężarówki.

– Samuel. Teraz ty.

O szóstej wieczorem słaniają się na nogach. Kiedy już wszyscy odbyli swoje ćwiczenie praktyczne, zbieram ich przed sobą.

– Zrozumieliście?

– Tak! O, tak, zrozumieliśmy, Charlie.

Są czerwoni, bez tchu. Nie daję im usiąść.

– Jos, cztery zasady?

Recytuje.

– Samuel Grapowitz.

Ten już ma dość. Jest purpurowy i ledwo trzyma się na nogach. Recytuje mi swoją lekcję bez teatru, jednym ciągiem i bezbłędnie.

– Dobrze, stary.

Wraca do szeregu.

– Capone.

– Ja zrozumiałem, Charlie, zapewniam cię.

– Więc do ciężarówki. Zobaczymy czy zrozumiałeś.

Udaje mu się ugrzęznąć, a potem wyjechać z ławicy. Dookoła ciężarówki pozostali pracują. Szybko podkładają swoje blachy. Jedyny słaby punkt to wolne tempo dobiegania do ciężarówki z podkładami na głowach. Ryczę, żeby się pośpieszyli.

– One, teraz ty.

Manewery wykonywane są teraz pewnie, bez wahania. Chłopaki działają mechanicznie, całkowicie wykończeni, i nie popełniają omyłek. Zapada noc.

Inne ćwiczenie. Odpiaszczanie w nocy.

Zasada jest ta sama, tylko że wokół wozu jest ciemno. Reflektory oświetlają teren przed ciężarówką, i nic innego. Zaleta: jest chłodniej. Przez okno wrzeszczę, żeby przyśpieszyć robotę. Teraz grzęźniemy już we własnych śladach. Na całej ławicy nie zostało jedno dziewicze miejsce.

– Jean-Paul, twoja kolej.

Bieg, grzęźniecie, łopaty, podkłady.

Ma już wprawę i udaje mu się wyjechać z ławicy nie grzęznąc powtórnie. Nieźle, ale jeśli oczekiwał gratulacji, musi być zawiedziony.

– Albana, właź!

Ten dałby wszystko, żeby znajdować się gdzie indziej. Uczepiony kurczowo kierownicy za każdym przejazdem nawet nie ośmiela się na mnie spojrzeć.

– Indianin!

I dalej tak samo, i zaczynam od nowa. Każdy przechodzi swoją kolej raz, potem jeszcze raz. O dziesiątej wieczorem wysiadam z ciężarówki. Wszyscy zataczają się ze zmęczenia.

– Kończymy.

Padają na ziemię.

– No, chłopaki, składajcie podkłady i właźcie na górę. Wracamy do obozu.

***

Mało przebywam w obozie. Mam jeszcze robotę. Mam klienta na ciągnik z naczepą w wiosce, składającej się z małego skupiska czerwonych domków, z dala od szlaku i od fortu policji. Mój klient to miejscowy hadżi. Jego dom podobny jest do pozostałych, czerwony, kwadratowy i prawie pusty. Zostaję tam aż do późnej nocy. Czas upłynął nam na rozmowach i targach, ale nie udało się dojść do porozumienia. Jak to się często zdarza, będzie potrzebna jeszcze jedna noc. W handlu pełno jest idiotów, którzy uważają, że zrobili dobry interes, jeżeli targowali się przez czterdzieści osiem godzin. Dla nich dyskusja to przyjemność, ale dla Europejczyka jest to ciężkie. Trudno, wrócę tam jutro.

***

Reggane, trzeci dzień. Piję kawę przyniesioną przez Capone'a, całego zaspanego. Mój brygadzista nadchodzi nieco później, wygląda na bardziej wypoczętego.

– Jos. Dosyć mam już tego bałaganu w ładunkach. Dzisiaj inwentaryzacja i ułóżcie wszystko.

Kiwa smutno głową i idzie przekazać wiadomość innym. Capone goli mnie i dołącza do innych.

Słońce już grzeje. Szykuje się piękny dzień. Upływa on na przenoszeniu żelastwa i opon. Bez przerwy chodzę z Jackym wśród krzątających się ludzi i tempo nie słabnie.

Wieczorem jadę ponownie do mojego hadżiego.

Tym razem zabrałem ze sobą Jacky'ego i Samuela Grapowitza. Wiem już, że zejdzie mi cała noc, i nie mam ochoty się nudzić. Wszystko zaczyna się od początku. Wypalamy kilka cepsi, po czym mój gospodarz częstuje nas wielbłądzim mlekiem i suszonymi daktylami.

– Wszystko w porządku, Charlie?

– Tak, doskonale.

– A rodzina, Charlie, zdrowa?

– Tak, hadżi, a twoja?

– Wszyscy zdrowi, dziękuję ci. Ualaj, Charlie, arbatasz, drogo.

– Hadżi, nie mogę opuścić.

– Wiem, Charlie, wiem. Chcesz posłuchać muzyki? Na ziemi stoi radio. Przysuwa je i znajduje zakłóconą stację, jak zwykle. Mam ochotę rozwalić mu odbiornik na głowie.

Wygłupiamy się z Jackym i Samuel Grapowitz opowiada mi jakieś historyjki o dupach, przy czym palimy cepsi za cepsi. Od czasu do czasu hadżi odzywa się.

– Jak rodzina, Charlie, w porządku?

– Tak, hadżi, a twoja?

– Dobrze, dziękujemy ci, Charlie. W jaki sposób mam twoim zdaniem zapłacić arbatasz milion (sto czterdzieści tysięcy franków)? To zbyt drogo.

– Nie mogę opuścić, hadżi.

– Wiem, wiem. Chcesz zapalić kif?

O ósmej rano, po całonocnej wymianie zdań, wstaję.

– Cena jest arbatasz milion, hadżi. Skoro nie możesz zapłacić, sprzedam komu innemu.

– Ualaj, ualaj, Charlie. Kupię twoją ciężarówkę. Kupię: Ale arbatasz milion to bardzo drogo.

Nie dostaję tej forsy za nic! Żeby ją zdobyć, potrzebowałem dwóch nocy walki. Po prostu sprzedaję wóz za cenę, którą wyznaczyłem sobie z góry.

– Kletasz milion, hadżi. Dla ciebie.

Daje mu to premię dwudziestu tysięcy franków. Co do mnie, mój zysk wynosi siedemset procent.