Выбрать главу

Na płaskiej jak stół pustyni nie ma mowy o znalezieniu osłoniętego od spojrzeń miejsca, żeby się wypróżnić. Bierze się ciężarówkę, odjeżdża dwieście metrów dalej i w normalnych warunkach ma się spokój.

Po obiedzie Samuel Grapowitz odjechał złożyć daninę naturze. Leżąc na piasku widzę, jak ustawia się za osłoną ciężarówki, jakieś sto metrów ode mnie.

Wyciągam z kabiny karabin na słonie Weatherby i kładę się na ziemi. Zaintrygowani ludzie otaczają mnie. Dzięki lunecie Zeissa broń jest niebywale dokładna. "Paczkę papierosów z odległości czterystu metrów", powiedział mi sprzedawca.

Samuel Grapowitz kucnął, obok stoi niezbędna puszka po konserwach wypełniona wodą. Celuję w nią.

– Bang!

Puszka ulatuje w powietrze i widzę, jak para nóg, skrępowna spuszczonymi spodniami, skacze w kierunku kabiny i znika.

Taka dokładność warta jest nieco wandalizmu dla idei. Nic złego się nie stanie. Drugi pocisk rozbija nieszczęsny reflektor, zamocowany na błotniku, trzeci niszczy jedno z bocznych lusterek, moim zdaniem zbędne na pustyni w przypadku kierowcy klasy Samuela Grapowitza.

Chłopaki są pod wrażeniem mocy, hałasu i celności tej wspaniałej broni. Jeżeli na mojej twarzy rozkwita uśmiech, to bynajmniej nie z dumy, nie ma tu mojej zasługi. Z taką lunetą i ślepy by trafił. Nie śmieję się myśląc o tym biednym Samuelu Grapowitzu, który być może nabawił się przeze mnie zaparcia na całe życie.

***

Kończymy tankowanie. Kierowcy, z rękami w kieszeniach, przyglądają się pracy pomocników. Gorąco im. Światło jest bardzo intensywne.

Lubię, kiedy słońce grzeje mocno, bezlitośnie. W przeciwieństwie do wielu Europejczyków nigdy mi nie przeszkadzało. Od dawna już nie czułem się tak dobrze i tak pełen energii.

W połowie dnia teren zmienia się. Z obu stron szlaku, w oddali, tworzą się jakby bardzo niskie wały z piasku. Dojeżdżamy do czterechsetnego kilometra. Miejscami pojawiają się zagłębienia. Koleiny stają się wyraźniejsze.

Takie podłoże jest trudne, a może stać się niebezpieczne, gdzieniegdzie są ławice miałkiego piasku. Przy odpowiednim rozpędzie przejeżdża się bez problemu.

Wały piaskowe ciągną się jeden za drugim przez pięćdziesiąt kilometrów. Przed nami nadal twardy, jasny korytarz. Słońce tworzy na nim błyszczące plamy, bardzo daleko, na horyzoncie, wyglądają jak kałuże wody. Ławice miałkiego piasku są szare, kontrastując z pomarańczową pustynią. Jedziemy jeszcze godzinę, po czym nakazuję tworzyć krąg.

Urządzamy obozowisko. W tym momencie okazuje się, że brakuje jednej ciężarówki. Albana zaginął.

� Kara. Przygotuj mi herbatę.

Nie mam ochoty od razu psuć sobie tego pięknego dnia kłopotami. Chłopaki przychodzą czegoś się dowiedzieć. Oczywiście, nikt niczego nie zauważył. Kwitną przypuszczenia. Proszę o ciszę. Wypijam herbatę i podejmuję decyzję.

Jest kilka możliwości: jeżeli się zgubił, jesteśmy w gównie po uszy. Mógł zjechać ze szlaku gdziekolwiek, i nawet nie chcę myśleć o trudnościach organizacyjnych, jakie sprawić muszą poszukiwania. Korci, żeby go zostawić, ale z drugiej strony oznaczałoby to utratę jednej ciężarówki. Mógł też ugrzęznąć po osie, jeżeli źle przejechał przez jakąś ławicę. Wolę jednak sądzić, że po prostu miał awarię. W każdym razie zawraca dupę.

– Chotard, przygotuj peugeota 504, będziesz prowadzić.

Biorę też Josa, jedynego, który zna się trochę na mechanice, Karę, jakimś cudem znajdującego wyjścia ze wszystkich naszych pustynnych problemów, i Jacky'ego, który ma ochotę się przejechać.

***

Jedziemy dwadzieścia kilometrów z powrotem nie dostrzegając niczego. Noc jest jasna. Jeśli ciężarówka stoi na szlaku, nie możemy jej nie zauważyć… Trzydzieści, czterdzieści kilometrów…

Wkurwia mnie ten Albana. Co, nie mógł mieć tej awarii gdzieś bliżej obozu?

W miarę, jak jedziemy, dalej, zaczynam się niepokoić. Od naszego ostatniego postoju wodno-olejowego zrobiliśmy tylko osiemdziesiąt kilometrów. Wtedy jeszcze z nami był. Dobrze pamiętam, że widziałem tę jego parszywą mordę. Dotąd zrobiliśmy sześćdziesiąt. Jeżeli po dwudziestu kilometrach nadal się nie zjawi, oznaczać to będzie katastrofę. To znaczy, że zgubił się gdzieś na pustyni.

– Chotard, ile na liczniku?

– Mniej więcej siedemdziesiąt pięć.

– Skurwiel!

Parę minut później Kara wskazuje na ciemną sylwetkę. To ciężarówka. Nareszcie. Ten kretyn nawet nie pomyślał, żeby zapalić światła jako drogowskaz. Najwyraźniej nie ruszył się od czasu naszego ostatniego postoju.

Samochód jeszcze nie zatrzymał się całkowicie, kiedy wyskakuję.

– I co?

Albana, który wyszedł mi na spotkanie, cofa się o krok.

– To nie moja wina.

– Zobaczymy. Co się stało.

– Koło się zablokowało. Nie wiem dlaczego.

Kara dowiaduje się więcej od jednego z pomocników. Z niewiadomych przyczyn wcisnął się hamulec i nie daje się odblokować. Zamiast od razu się zatrzymać, Albana pojechał dalej, w wyniku czego złamała się półośka. Zwracam się ku niemu, a on cały kurczy się pod moim spojrzeniem.

Jos, po obejrzeniu wozu, jest mniej kategoryczny. Jego zdaniem półośka mogła pęknąć sama, blokując koło. Albana uratował głowę, ale jest nadal straszliwie zaniepokojony. Wie, że jego los związany jest z losem wozu, i że nie przepadam za nim.

– Możesz to zdemontować, Jos?

– Zdemontować tak, to proste. Ale potem złożyć z powrotem…

– Zobaczymy. Zaczynaj od razu.

Koło zdejmują szybko. Pod tylną oś wstawili lewarek, po czym trzeba było odkopać oponę, żeby wyciągnąć koło. Wszystko jest pordzewiałe i Jos musi walczyć z nakrętkami, zanim udaje mu się wyciągnąć półośkę.

Jest to długi metalowy pręt, z kołem zębatym na końcu, a właściwie z czymś, co kiedyś nim było, bo wszystkie zęby ma starte. Jos przeciera ręce piaskiem, żeby pozbyć się smaru.

– Faktycznie pękła. Nic się nie da zrobić, nadaje się tylko do wyrzucenia.

Kurwa. Zapada chwila ciszy. Każdy myśli o konsekwencjach tej awarii. Szary ze strachu Albana poci się wielkimi kroplami. Ale Jos, przyglądający się złamanej części, mówi mi w zamyśleniu:

– Zastanawiam się, czy nie widziałem czegoś takiego w ładunku. Zdaje się, że widziałem trochę takich części.

– Jesteś pewien?

– Że są takie same, nie. Ale na pewno są to półośki. Są w ciężarówce Jacky'ego i łatwo można się do nich dostać.

To dobra wiadomość.

– Chotard. Wracaj do obozu. Znajdź te części i weź po sztuce każdego rodzaju, na wszelki wypadek. Zabierz prowiant dla trzech osób na miesiąc, na wypadek gdyby nie udało się naprawić.

Na te słowa mina Albany wydłuża się jeszcze bardziej. Zbiera się na odwagę:

– Chyba mnie tu nie zostawisz?

– A dlaczego nie? Znasz zasady. Co ja powiedziałem przed wyjazdem?

– Tak, ale…

– Powiedziałem, że każdy odpowiada za swoją ciężarówkę i że zostanie z nią, gdzie by to nie było, aż do sprzedaży. Nie powiedziałem tego?

– Owszem, ale…

– Więc czego mi zawracasz głowę? Chyba się tego spodziewałeś, nie?

– Ale Charlie, ja nie znam pustyni. Pomocnicy już prędzej. Oni mogą zostać, są przyzwyczajeni.

– Zostaniesz tutaj. W ten sposób będziesz miał czas, żeby pomodlić się do Allacha. Coś mi się zdaje, że niezupełnie jesteś wobec niego w porządku. Widzisz, jak się wszystko dobrze składa!

– Ale…