Выбрать главу

– Zamknij się! Teraz dosyć już tego. Powiedziałem, że zostaniesz i zostaniesz, aż do chwili, kiedy znajdę jakieś rozwiązanie. I nie waż mi się stąd odchodzić, zostawię instrukcje celnikom w Bordż-Moktar, żeby cię przytrzymali, gdybyś próbował przejść du Mali. A teraz stul pysk, jeśli nie chcesz, żebym cię przywiązał do wozu. Idź i pomóż Josowi.

Ten ostatni wrócił pod ciężarówkę, żeby odblokować szczękę hamulca.

***

Chotard wraca dwie i pół godziny później, podczas gdy mój mały zespół nadal pławi się w smarach. Jos ma uwalaną nawet twarz. Pod okiem Albany, który wstrzymuje oddech, Chotard wyciąga z bagażnika pięć długich metalowych rur. Jos porównuje je po kolei do złamanej półośki. Patrzy na mnie, po czym spogląda na Albanę z małym uśmieszkiem.

– Jest dobra.

Westchnienie ulgi Albany słychać było chyba nawet w obozie.

Naprawa, długa i żmudna, trwa wiele godzin. W środku nocy słyszymy, jak od północy zbliża się warkot silnika. Słychać go przez dobry kwadrans, po czym w dali na szlaku przejeżdża ciężarówka. Z tyłu można dostrzec sylwetkę załadowanego samochodu. To dwaj faceci z Grenoble, którzy nie chcieli mi sprzedać swoich wozów w Adrarze. Musieli mieć jakieś problemy, inaczej przejechaliby już dawno.

No cóż, to dobrze się składa. Będę mógł się do nich dobrać od razu.

***

Jos uwolnił szczękę hamulca. Ma trudności z założeniem nowej półośki. Musi wejść w ściśle określonym położeniu, a niełatwo je znaleźć. W końcu woła mnie.

– Już, Charlie.

– Wspaniale! Dobra robota!

Jest zadowolony. Albana jeszcze bardziej, bo był już w rozpaczy. Pomocnicy z powrotem zakładają koła, ale pojawia się nowy problem. Żeby odkopać tamto koło, zrobiliśmy taką dziurę, że ciężarówka Albany już nie tyle ugrzęzła, co zapadła się w ziemię. Koła ślizgają się i w żaden sposób nie mogą wyjechać. Podkłady są zupełnie nieprzydatne. Koła przesuwają się tylko i wyginają, ale nie znajdują oparcia. Znowu tracimy czas, podczas gdy mnie bardzo teraz pilno do Bordż-Moktar. Wrzeszczę, opieprzam pomocników i Albanę. Wykopują od strony dziury łagodny stok. Wreszcie ciężarówka wyjeżdża. Teraz osiemdziesiąt kilometrów z powrotem do obozu. Wstaje dzień. Ogłaszam, że natychmiast wyjeżdżamy i w alarmowym tempie każę wszystko zwijać. I jedziemy.

Znowu twarde podłoże, płaskie i monotonne. Wkrótce przejeżdżamy Bidon V. Okolica ta zawsze przypomina mi moje cierpienia w czasie pierwszych przejazdów, kiedy miałem zablokowane nerki. Kiedyś spędziłem kilka godzin w jednym z tych małych hangarów.

Na każdym przejeździe przeklinałem się za to, że nie wziąłem ze sobą ampułek morfiny. Potem w Niamey było już mi lepiej i zapominałem. W Europie, daleko od bólu, nigdy niczego nie przygotowywałem. Rezultat: za każdym razem gehenna. Teraz mam ze sobą wszystko, co trzeba, ale nigdy tego nie używam. Chociaż tego nie lubię, narzuciłem sobie zasadę, by pić dużo wody, i uniknąłem w ten sposób nowych ataków.

Dzisiaj niebo jest lekko zamglone. Jest nadal równie gorąco, ale światło mniej razi w oczy. Mam nadzieję dojechać do Bordż-Moktar po południu.

Ale nie będę tam przed wieczorem.

***

W odległości sześćdziesięciu kilometrów od algierskiego punktu granicznego następuje opóźnienie. Już od wielu kilometrów widziałem na horyzoncie mały punkt bez obłoku pyłu. To jakiś zatrzymany pojazd. Im bardziej się zbliżam, tym jego kształt wydaje mi się dziwniejszy. Jest zbyt kwadratowy na ciężarówkę i zbyt duży na samochód. Pierwszy domyśla się Kara.

– Wypadek, szefie.

Byłby to pierwszy wypadek, jaki widzę w Tanezrufcie, pośrodku równiny bez żadnych przeszkód. A jednak muszę pogodzić się z faktami, rzeczywiście leży tu na boku ciężarówka.

Dookoła porozsypywane są daktyle, które wyleciały z rozszarpanych worków, a przednia szyba jest roztrzaskana. W jaki sposób kierowca mógł się tu wywalić? Nigdy się tego nie dowiem.

W towarzystwie Kary podchodzę do grupki pasażerów, którzy są najwyraźniej w szoku. Wszystko dopiero co się rozegrało. Ludzie rozstępują się i widzę, że na ziemi leży człowiek. To kierowca. Algierczyk, którego wielokrotnie już widywałem. Jest paskudnie ranny. Twarz ma bladą i ciężko oddycha. Pod jego ręką piasek jest czerwony od krwi. Odchylam materiał i krzywię się. Nie jest to ładne. Przedramię ma otwarte złamanie. Z mięsa sterczy kość i krew tryska strumieniem. W ranie pełno piasku. Trzeba będzie działać szybko, żeby go uratować, bo na pustyni rany błyskawicznie zakażają się. Upał powoduje szybkie gnicie, w parę godzin, i śmierć jest nieunikniona. Uciszam pasażerów, którzy wszyscy zaczynają mówić jednocześnie. Nie licząc drobnych kontuzji, żaden nie wydaje się ranny.

Przede wszystkim najpilniejsze. Robię uciskowy opatrunek i zastrzyk z morfiny. Oprócz skrzyń z witaminami i aspiryną nie mamy w konwoju żadnych lekarstw ani apteczki.

– Chotard, załadujemy go do peugeota. Leć na gazie do Bordż-Moktar, zanim nie wykituje.

– Nie mogę, Charlie. Nie mogę znieść widoku krwi. Boję się, że zemdleję.

– Masz naprawdę wszystkie zalety. Capone, każ go załadować na moją ciężarówkę, ale ostrożnie, i połóż jakiś koc, żeby wszystkiego nie usmarował krwią. Chotard, jedź pierwszy i zawiadom pielęgniarza, że mamy ciężko rannego. Wallid, uda ci się podnieść ciężarówkę?

– Tak, za pomocą kabli da się to zrobić.

Podczas gdy Capone wspomagany przez trzech pomocników układa rannego w mojej kabinie, reszta zespołu bierze się do roboty.

Wyciągają nie wiadomo skąd kable i przywiązują je do wywróconej ciężarówki i do białego mercedesa Wallida, który powoli odjeżdża aż do chwili, kiedy kable są napięte. Wtedy wciska gaz. Mercedes wyje, tamten wóz chwieje się, unosi i całym ciężarem opada na koła.

Podczas gdy odłączają kable, każę wydać żywność i wodę dwóm pomocnikom z rozbitej ciężarówki. Znam właściciela, handlarza z Gao, z którym robiłem interesy; zawiadomię go. Na razie pomocnicy, którzy nie umieją prowadzić, będą czekać na miejscu, przy ciężarówce. Może to potrwać kilka tygodni, ale nie są zaniepokojeni, są przyzwyczajeni do takich sytuacji. Pasażerowie rozmieszczają się na moich wozach, po czym na pełnym gazie jedziemy do Bordż-Moktar. Na blasze falistej pojękuje ranny. Trochę zwalniam, ale musimy przecież jechać szybko, jeśli chcemy go uratować. Zresztą, niezależnie od szybkości, ciężarówka podskakuje na każdym wyboju. Znów zaczęła lecieć krew.

Kilka kilometrów dalej ranny zaczyna wyć. Ten leżący obok mnie biedak zaczyna mnie denerwować. Wydaje z siebie długie, przenikliwe jęki. Nic dla niego nie mogę zrobić na tej nierównej drodze.

Czemu nie cierpi w milczeniu? Jego wrzaski, w połączeniu z brakiem snu, męczą mnie. Proszę Karę, żeby kazał mu milczeć. Nic z tego. Zdenerwowanie wpływa na mój sposób prowadzenia i najeżdżam prosto na wzgórek nieco większy niż inne. Podskakuję do sufitu, a Kara całym ciężarem spada na rannego, który wydaje ryk bólu. Rozwścieczony staję w miejscu, co wyrzuca ich obu na szybę.

Wyrzucam z kabiny wszystko, co mi wpadnie w rękę. Znajduję Przesyconą smarami szmatę i wciskam ją rannemu w usta.

– Połknij to i daj mi spokój.

Jego wzrok wyraża najwyższe przerażenie. Zapomina nawet o bólu.

– Kara, wytłumacz mu: rozumiem, że go boli, zgoda na ból, ale w ciszy. Milczeć! Kiedy krzyczy, nie mogę prowadzić.

I ruszam dalej, podczas gdy mój pomocnik tłumaczy. Pomiędzy jednym omdleniem a drugim ranny wydaje już teraz spod knebla tylko zduszone pomruki. Kara wymierza mu od czasu do czasu policzek, żeby go ocucić. Opatrunek jest źle założony i krew nadal płynie. Facet powoli wykrwawia się, i w końcu już nie ma siły, żeby krzyczeć. Przy każdej utracie przytomności Kara mierzy mu tętno, po czym kiwa głową na znak, że gość jeszcze żyje.