Выбрать главу

Traure uważa, że skoro kupuje hurtem ma prawo do niesłychanych cen. Chotard nie ustępuje. Zrobił duże postępy w targowaniu się. Pozwala Badu Traure śmiać się, jęczeć, płakać, aż ustalają sumę sześciuset tysięcy franków, płatnych we frankach francuskich i malijskich. Badu jest w stanie wypłacić mi natychmiast część we frankach malijskich, jako zaliczkę. Żeby mieć resztę pieniędzy, musi wrócić do domu. Umawiamy się, że spotkamy się w Gao. Pracownik w bubu przynosi nam torbę plastikową wypełnioną malijskimi banknotami i Chotard, wzdychając, zaczyna liczyć. Po trzech godzinach peugeot 404 odjeżdża w pustynię.

***

Kara jest wściekły. Jest uznanym wodzem Tamacheków. Pokłócił się z Yssoufem, pochodzącym z plemienia Bambara szefem czarnych pomocników, facetem o byczym karku. W czasie jazdy do Tessalitu mówi o zabójstwie. Proszę, żeby poczekał do końca konwoju. Z szybkością dwudziestu kilometrów na godzinę wjeżdżamy w górskie wąwozy przed Tessalitem.

Powoli nasze potwory pokonują wzniesienie za wzniesieniem. Naczepy kołyszą się na boki. Wzbijamy za sobą obłoki czerwonego pyłu. Konwój przejeżdża między dwoma czarnymi wzgórzami i wprowadzam moje ciężarówki prosto do wioski.

Tessalit nie zmienił się. Nadal jest około setki glinianych domków. Cywilizację widać tylko u Amica. Jego wielka radziecka lodówka działa i zawsze wypełniona jest zimnym piwem, kiedy przyjeżdża mój konwój. Jest tu też ciężarówka facetów z Grenoble. Rodziny Tamacheków, słysząc ryk silników, siadają na progach domów. Ludzie machają mi na powitanie. Spłoszone kobiety zasłaniają twarze niebieskimi chustami.

Amico stoi w drzwiach i uśmiecha się. Przed sąsiednim domem czeka na mnie Radijah ze swoją rodziną. Ma na sobie długą białą tunikę, jaką noszą tutaj dzieci.

– Dzień dobry, kochanie.

Opuszcza swoje wielkie oczy, onieśmielona. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam, zawsze potrzebuje trochę czasu, żeby z powrotem przyzwyczaić się do mnie. Kiedy minie już ta pierwsza nieśmiałość, robi się cudowna. Negocjacje z jej ojcem są utrudnione, bo bardzo słabo mówi po francusku. W dodatku brak mu większości zębów, co nie poprawia jego wymowy.

Matka Radijah uczestniczy w rozmowie. Jest dużo młodsza od męża, zapewne ma mniej niż trzydzieści lat. Musiała kiedyś być bardzo piękna. Zgadzają się, by ceremonia zaślubin odbyła się nazajutrz.

Następnego dnia, bardzo wcześnie, wyrzucamy padłe owce. Żywych zostało już tylko cztery. Każę uzupełnić zapas o dziesięć nowych, które kupuję u jednego z wieśniaków. Następnie pomocnicy zarzynają całe to stado według wszelkich reguł sztuki, podczas gdy inni, przy udziale mieszkańców Tessalitu, zapalają pośrodku wsi ogniska, pomiędzy rzędem ciężarówek a domami.

Siedzę na składanym fotelu przed drzwiami domu Amica, daję znak Karze i dwudziestu moich pomocników zanosi do domu mego przyszłego teścia towary, stanowiące cenę za jego córkę.

Procesja zaczyna się od dywanów. Jest ich dziesięć i moi ludzie niosą je na ramionach po dwa. Z uroczystymi minami, wyprostowani jak struny, idą od ciężarówek do domu Radijah. Czterej następni równie uroczyście niosą na głowach skrzynie głów cukru, w postaci stożków owiniętych w niebieski papier. Dalej nadchodzą skrzynie z herbatą.

Następnie niosą mniej tradycyjne dary. Przynoszą mojemu teściowi pudła kartonowe pełne puszek konserw, mleka w proszku i ubrań.

W tyle, w głębi placu, pieką się owce. Cała ludność zebrała się wokół. Widzę wśród zebranych wszystkich znajomych. Jest tam Bayah, są obsypani orderami celnicy, miejscowy policjant, mechanicy z Grenoble, co najmniej równe zaskoczeni, jak moi kierowcy. Moi ludzie wnoszą teraz prezenty dla Radijah, perfumy, książki, i w końcu procesja kończy się ostatnim moim prezentem dla teścia, ogromnym radioodbiornikiem z magnetofonem kasetowym oraz skrzynką baterii.

Wówczas moja teściowa przyprowadza mi Radijah, która, po raz pierwszy w życiu, ma na sobie niebieską suknię, jaką noszą kobiety Tamachek. Sadzam ją koło siebie i ruchem ręki nakazuję, by zaczęły się uroczystości.

***

Zaproszona jest cała wioska. Baranina została poćwiartowana i rozdano kawałki mięsa. Amico dostarczył skrzynki z piwem, wielkie butelki flagu i sok pomarańczowy. Kursują też wśród ludzi bukłaki z doio, białym napojem alkoholowym z prosa. W uczcie bierze udział dwieście osób. Moi kierowcy otaczają mnie. Dostrzegam, że niektórzy kątem oka zerkają w stronę Radijah, która grzecznie siedzi koło mnie.

Natomiast klakklaki są najwyraźniej zgorszone i trzymają się na uboczu.

Każdy do woli czerpie w wielkich cebrzykach pełnych świeżych warzyw, dostarczonych przez Amica. Później jemy owoce mango, a wreszcie podają kawę i herbatę. Oczy mojej małej księżniczki błyszczą z zadowolenia.

Cały ten tłumek po jedzeniu zaczyna drzemać. Radijah wróciła do domu na sjestę. Kiedy wszyscy są już dobrze wypoczęci, wydaję długo oczekiwany rozkaz, by przygotować się do wyścigu. To zawody tradycyjnie rozgrywane wśród pracowników wszystkich moich konwojów, kiedy jesteśmy w Tessalicie.

Chodzi o to, by pomocnicy przebiegli odległość około 500 metrów wokół centralnego kopca, trzymając na głowach podkłady ponad dwumetrowej długości.

Faceci lubią mierzyć się między sobą i zachęca ich duża nagroda, którą ofiarowuję zwycięzcy. Zawsze wygrywał Kara. Startuje dwunastu pomocników. Jako wytrawni gracze wyścigów konnych, Capone i Indianin oceniają zawodników. Nie. posuwają się jednak do obejrzenia ich zębów.

Indianin nie lubi Murzynów. Któregoś dnia, na dobrym haju, mówi do mnie dumny ze swego odkrycia:

– Wiesz, Charlie, Murzyni zupełnie nie są tacy jak my.

– Tak?

– Jak dobrze się zastanowić, mają kolor gówna.

I odchodzi kiwając głową, a po dziesięciu minutach wraca.

– A najlepsze jest to, że na głowie mają włosy z dupy!

Nigdy się nie dowiem, czy się wygłupiał. Na razie jednak zapomina o swoim rasizmie i przyjmuje zakłady. Sam stawia tysiąc franków na Yssoufa, i Capone szybko idzie w jego ślady.

Fakt, że Yssouf wydaje się dużo silniejszy od Kary. Jest niski, i wygląda, jakby był pakietem mięśni, podczas gdy u Kary wszystko jest wydłużone. Ale Kara wygra, jestem pewien. Jest najlepszy, a poza tym to mój pomocnik. Capone patrzy na mnie z politowaniem.

Lubię spektakularne gesty, więc daję przeciwnikom Kary dziesięć metrów forów i przyjmuję zakłady pięć do jednego. Natychmiast Capone czuje w sobie powołanie trenera. Zawiązuje wokół szyi prawie białą serwetkę i każe Murzynowi robić różne ćwiczenia i ruchy gimnastyczne. Wali go po ramionach i każe zdumionym Murzynom Bambara masować mu plecy.

Zaskoczony Yssouf nic nie rozumie, ale pozwala na wszystko. Capone gra rolę gwiazdy i opowiada każdemu, kto chce go słuchać, że jego podopieczny jest nie do pokonania. Kiedy Murzyni przestali już masakrować mu plecy, zaciąga Yssoufa w jakiś kąt, żeby "pogadać o strategii" i opracować tajny plan rozegrania biegu.

Żeby nie pozostać w tyle, zabieram Karę do kawiarni Amica. Zapewnia mnie, że wygra. Kiedy zdejmuje z głowy swój niebieski zawój, po raz pierwszy zauważam, że ma siwe włosy.

– Ile masz lat. Kara?

– Nie wiem, szefie. W Aguelock, we wsi, mówią teraz stary Kara…

Nagle opada mnie zwątpienie. Zaryzykowałem dziesięć tysięcy stawiając je na starca.

– Ale wygrasz, co. Kara?

– Tak szefie. Yssouf, on jest za głupi.

***