Выбрать главу

Na dworze wszystko jak na niedzielnych wyścigach w Longchamp. Warunki zawodów są doskonałe. Słońce oświetla trybuny. Bieżnia jest dobra, bardzo sucha. W Tessalicie nie padało od piętnastu lat.

Na trybunie honorowej siedzimy z Radijah i Jackym, a u moich stóp leżą paczki forsy, przyciśnięte kamieniem. Pomocnicy i motłoch ustawieni są wzdłuż domów. Zawodnicy są gotowi, każdy ma swój podkład. Kara stoi dziesięć kroków za wszystkimi. Sygnał do startu ma dać Samuel Grapowitz. Bierze głęboki wdech, podnosi ręce i krzyczy:

– Ofiaruję zdjęcie pornograficzne zwycięzcy tych zawodów!

Zapada całkowita cisza, zmącona jedynie śmiechem Jacky'ego. Samuel Grapowitz odlicza:

– Raz! Dwa! Trzy, start, wszyscy biegną!

Ruszyli ile sił w nogach. Podkłady tańczą w powietrzu nad peletonem. Przed nimi okrążenie placu. Kara bez wysiłku dobił do peletonu, ale Yssouf biegnie szybko. O pięć kroków wyprzedza główną grupę zawodników, biegnących wzdłuż ciężarówek. Yssouf biegnie z rękami wyciągniętymi nad głową. Powiększa przewagę, za nim biegnie Ahmed. Tłum zaczyna falować, klaszcze w dłonie. Capone'a i Indianina ogarnia histeria.

– Dalej! Gazu! Gazuuuu! Tak!

– Bierz go! Bierz go! Bierz gooooo!

Pierwszy za wzgórzem znika Yssouf. Krzyki cichną. Capone patrzy na mnie z triumfem. Powinienem był kazać Jacky'emu schować się za kupą kamieni i walnąć czarnucha w łeb, żeby uchronić się od niespodzianek. To wina Kary. Jest za stary. Jest skończony.

Nadbiegają. Bambara jest na przedzie, ale Kara zaraz za nim. I przesuwa się do przodu. Każdy jego krok to dwa kroki Yssoufa. Biegnie jak rozpędzony pająk.

– Kara! Kara! Karrrrraaaaa!

Jacky jednocześnie ze mną podnosi się z miejsca.

– Karaaaaa!

Wyprzedza. Unosi się w powietrzu. Yssouf jest wykończony. W odległości dwudziestu metrów od mety wyprzedza go też Ahmed. Kara jak bolid przelatuje przede mną. Drugi Ahmed. Trzeci Yssouf.

Cholerny Kara! Inteligentnie pobiegł.

Idę pogratulować pomocnikom. Mój jest szczęśliwy, dumny z dobrze spełnionego obowiązku. Chotard wręcza mu wyznaczoną nagrodę, pięćset dinarów, co odpowiada połowie jego pensji. Ahmed dostaje dwieście dinarów.

***

Pogardliwym spojrzeniem miażdżę Capone'a i Indianina. Przeciągam przyjemność w czasie.

– Chotard, zapisz, że ci panowie są mi winni tysiąc franków.

Stroszą się.

– Każdy…

Co za przyjemność widzieć, jak miny im się wydłużają.

– Do potrącenia z pensji.

Atmosfera uspokaja się. Ludzie się rozchodzą. Radijah nadal siedzi, wygląda jak z obrazka na swoim fotelu koło mojego. W obieg idzie gruby skręt. Kara jeszcze przez chwilę przeżywa euforię zwycięstwa. Samuel Grapowitz daje mu plakat przedstawiający blondynkę z dużymi piersiami, który specjalnie zdjął ze ścianki swojej kabiny. Kara ściska Żyda na piersi.

– Bamuel Pupitz! Ach! Bamuel Pupitz!

Kilka minut później, podczas gdy rozmawiam z Amico, przybiega jeden z pomocników.

– Szefie, Kara nie żyje.

– Co takiego?

– Podkład spadł z ciężarówki, na głowę.

Pędzę do ciężarówek. Kara leży na piasku, koło mana. Pozostali pomocnicy otaczają go w milczeniu.

Kara. Podchodzę i klękam koło tego ogromnego ciała. Kładę rękę. na piersi. Nic.

Ten cholerny, kurewski, przeklęty konwój! Kara, mój kumpel.

– Nie żyje.

Wszyscy przygarbiają się, zaskoczeni. Patrzą po sobie, patrzą na ciało, patrzą na mnie. Kurwa, kurwa, kurwa! Dlaczego właśnie on, to niesprawiedliwe. Czuję się pusty, zniszczony. Kara…

Pudel, pielęgniarka klakkiak, nadbiega ze swoją torbą. Nie mam nawet siły, żeby ją odepchnąć.

– Daj spokój.

Klęka z drugiej strony, mierzy tętno i podnosi głowę.

– On nie umarł.

Niemożliwe! Nie umarł, to wspaniałe, dzielna pielęgniarka,

– Jesteś pewna?

– Tak, oddycha, ale jest w paskudnym, stanie. Trzeba się nim zająć.

Nie umarł, i to jest najważniejsze. Uratujemy go, przysięgam.

Porusza się. Pudel zaczyna oglądać mu głowę, opartą o jej ramię. Kara unosi rękę i odpycha ją od siebie. Otworzył oczy. Teraz widzę, że naprawdę z nim źle. Jego spojrzenie jest nieobecne, oczy wywrócone. Robi wysiłek. To szaleństwo próbować się podnieść.

– Nie ruszaj się, Kara, zajmiemy się tobą.

Unosi się tylko troszkę, z trudem, i patrzy na mnie. Otwiera usta. Chce coś powiedzieć. Na kącikach warg pojawiają się krwawe pęcherzyki. Patrzy na mnie intensywnie. Chce mówić ze mną. Przysuwam głowę, przykładam ucho do jego ust.

– Spokojnie, Kara. Słucham cię. Wszystko dobrze.

– Szefie…

Jego głos dobiega gdzieś z daleka, głuchy, straszny.

– Słucham, Kara. Powiedz mi, co chcesz. Słucham cię, przysięgam.

– Niek…niek…

Patrzy na mnie, patrzy na pielęgniarkę pochyloną nad raną. Jego oczy poszerzają się jak pod wpływem paniki, i w nadludzkim wysiłku udaje mu się wydyszeć:

– Nie klakkiak, szefie.

Przestraszyła go ta kurwa. Nie mogłaby się gdzieś schować? Ale robi dobrą robotę. Odsuwa wszystkich i opatruje go nie tracąc głowy. Jej ruchy są dokładne. Błyskawicznie zdjęła mu z głowy zawój i odsłoniła ranę, głębokie krwawe rozcięcie. Całe szczęście, że gruby turban złagodził uderzenie. Dezynfekuje skórę i owija głowę ciasno bandażem. Nic innego nie możemy zrobić. O tym, czy została uszkodzona czaszka, dowiemy się jutro. Na razie każę zanieść Karę do pokoju u Amica. Jeśli przeżyje noc, będzie uratowany, jeśli nie, Insz'Allach.

***

Dzisiaj Radijah i ja mamy noc poślubną. Zamknęliśmy się w pokoju u Amica. Jej ojciec przyprowadził mi ją, przygotował herbatę na piecyku, po czym wyszedł.

Jestem zdenerwowany jak uczniak. Radijah, nagle onieśmielona, zachowuje wielką powagę. Od dawna przygotowywała się do tego dnia. Choć nie wie dokładnie co, podświadomie wyczuwa, że dzisiaj zaszło coś nowego. Jej początkowe zażenowane milczenie szybko ustępuje na rzecz naturalnego rozszczebiotania.

Radijah dużo mówi, opowiada mi różne historyjki, stara się mnie zachęcić do mówienia. Już nie dziecko, jeszcze nie kobieta, drażni mnie, próbuje czułych pieszczot. Powoli z dziewczynki wyłania się kobieta i jej zachowanie wyraźnie zaczyna się zmieniać.

Ten moment wybieram, by wyciągnąć mój ostatni prezent, pięćdziesięciocentymetrową lalkę, którą trzymałem schowaną pod łóżkiem. Natychmiast jej oczy rozjaśniają się. Znikają pierwsze cechy kobiecości, jakie już się pojawiły, i znów mam przed sobą Radijah – szczęśliwe dziecko, które dostało niespodziewany prezent.

Razem bawimy się lalką przez część wieczoru. Później, kiedy chce się jej spać i kładę się na łóżku, znów poważnieje i prosi, bym zgasił gazową lampę. W ciemności rozbiera się i przychodzi przytulić się w moich ramionach jak mała spłoszona gazela.

Bardzo szybko zasypia, jak każde dziecko. Poza paroma bardzo delikatnymi pieszczotami nie mieliśmy żadnych fizycznych stosunków. Nie jest jeszcze gotowa, żeby mnie przyjąć. Później, w przyszłości, nauczę ją wszystkiego. Na razie potrzebuję przede wszystkim niewinności.

Następny dzień i dalsze to prawdziwy raj. Niestety, szczęście to ograniczone jest do paru godzin dziennie. W ciągu dnia moja małżonka musi chodzić do szkoły. Każdy pedagog przyklasnąłby mojemu pragnieniu, by nie przeszkadzać w kształceniu tego dziecka. Pierwsza klasa szkoły podstawowej to ważny etap w szkolnym nauczaniu.

Do wakacji został jeszcze miesiąc. Powiedziałem teściowi, żeby wówczas przygotował Radijah do wyjazdu. Przyślę wtedy po nią. Z największymi trudnościami odwiodłem go od pomysłu, by utuczyć ją na wielbłądzim mleku, żeby wyglądała tak, jak jego zdaniem powinny wyglądać wszystkie kobiety Tamachek.