Ci naprawdę skorzystali z mojej szczodrobliwości. Kiedy tak stoją w szeregu przede mną, z ogromnymi kaczymi stopami i z dupami wypiętymi do tyłu, można zrobić inwentarz wszystkiego, co im przywiozłem. Najwyższy, pośrodku, ma na głowie pilotkę, którą wcisnął sobie aż na policzki. Mały grubas z gołymi stopami w plastikowych sandałach dumnie pręży pierś, ozdobioną dwoma skrzyżowanymi pasami na naboje, jakie nosi się w operetce. Najwspanialej wygląda porucznik Cissoko, ma epolety z frędzlami, niebieską koszulę, beżowe szorty, gigantyczne spadochroniarskie buty, za pasem parę rękawic motocyklowych, manierkę, od której zgubił korek, i ze dwadzieścia breloczków. Generał Lee byłby zdziwiony widząc, że panowie Murzyni dumnie przypięli sobie na piersiach emblemat Południowców w postaci dwóch skrzyżowanych karabinów. I tak pięciu wyszamerowanych imbecyli, nadal stojąc w szeregu, macha mi na pożegnanie, podczas gdy konwój powoli zaczyna się toczyć.
Niebawem przysłania ich tuman kurzu.
Krótki postój w Aguelock daje nam okazję pierwszy raz rozdać trochę żywności. Otwieramy skrzynie mleka w proszku i cukru oraz worki z ryżem i rozdzielamy to wszystko wśród ludności. W Aguelock jest około trzydziestu domów, prawie wyłącznie zamieszkanych przez Tamacheków. Na tym odludziu, gdzie nigdy nic nie przejeżdża, przybycie konwoju jest wielkim wydarzeniem. Ze wszystkich stron wybiegają dzieci i biegną w stronę ciężarówek. Jedziemy bardzo powoli, żeby żadnego nie przejechać. Wielu pomocników pochodzi stąd, więc daję im trochę wolnego, żeby mogli przywitać się z rodzinami. Niepokoi mnie Kara. Kiedy nie śpi, przez większość czasu jest nieobecny duchem. Praktycznie nie nadaje się do niczego, a nas czeka przejazd przez Marcouba. To najtrudniejsze miejsce na tym szlaku. Strefa ryzyka ciągnie się tylko przez piętnaście kilometrów. Nieustający wiatr nanosi na ziemię grubą warstwę piasku, miękką, ruchomą i zmieniającą się za każdym przejazdem.
Dla samochodu osobowego to pestka. Sprawna zmiana biegów i zwrotność pozwalają na szybkie manewry i na wzięcie rozpędu w miejscach, gdzie jest twarde podłoże. W przypadku ciężarówki ma się pewność, że ugrzęźnie się wiele razy. Kiedy jedzie się ciągnikiem z załadowaną naczepą, przejazd zamienia się w wyczyń.
W takim terenie trzydziestotonowy pojazd robi się bezradny. O ile dysponuje ogromną mocą uciągu, jego przyśpieszenia są praktycznie żadne. Mając przedni napęd i ogromny, ciężar z tyłu, potrafi ugrzęznąć niesłychanie szybko.
Późnym popołudniem zatrzymuję się na początku strefy. W moich światłach widzę dwie głębokie koleiny. Pomocnicy i pasażerowie korzystają z postoju, by oddalić się nieco i zmówić małą modlitwę do Allacha, prosząc o możliwie bezbolesny przejazd. W tym czasie idę się rozejrzeć. Piasek ten jest nieprzewidywalny. Niekiedy jego kolor i konsystencja pozwalają odgadnąć, co nas czeka, lecz wielokrotnie zdarzało się, że przewidywania takie okazywały się błędne. To samo dotyczy wszystkich sposobów, stosowanych przez mieszkańców Sahary. Żaden nie jest stuprocentowo pewny. Co do mnie, to wolę jechać w nocy. Piasek nie jest wtedy taki suchy i mniej się grzęźnie. Poza tym niewątpliwie ciężkie prace łatwiej wykonywać w stosunkowo chłodnym nocnym powietrzu. Ponieważ najlepszym sposobem sprawdzenia, co nas czeka, jest jechanie do przodu, próbuję przedrzeć się przez koleiny i po paru metrach grzęznę w piasku.
Po całonocnej pracy ujechaliśmy do przodu nie więcej, jak sto pięćdziesiąt metrów.
Przeprawa będzie trudna.
Jest już gorąco, kiedy każę zsiąść wszystkim pasażerom. Trzeba pozbyć się zbędnego balastu. Każę urządzić prowizoryczny obóz dla kobiet, dzieci i starców, o parę kilometrów stąd, na uboczu.
Podczas gdy pozostali pracują, przeprowadzam selekcję oddzielając starców od leni.
– A ty, ile masz lat?.
– Trzydzieści pięć. Jestem stary.
Trzeba trochę powrzeszczeć, zanim kolumna około czterdziestu niezdolnych do pracy gotowa jest do wymarszu. Wsiadam do peugeota 403 hadżiego z Reggane, żeby dopilnować urządzenia obozu. Jedziemy wzdłuż Marcouba. Jest to płaskowyż z lekkim wzniesieniem pośrodku. Zbudowany jest z szarego, martwego piasku. Wielka płyta nagiej skały wyznacza koniec trudności.
Rozpinamy płachty, żeby zrobić trochę cienia. Kilku pomocników przyniosło żywność, ryż, herbatę, cukier i drewno. Trzy klakklaki na mój rozkaz pozostaną tutaj.
Uspokojony odjeżdżam. Oddaliłem wszystkich tych, którzy nie są do niczego przydatni. Są urządzeni jak się dało najlepiej i nie będę musiał sobie nimi zaprzątać głowy w czasie akcji.
Dla lepszej przyczepności spuściliśmy trochę powietrza z opon. Przede mną stu pięćdziesięciu ludzi, rzucam parę rozkazów, które natychmiast zostają przetłumaczone.
– Pracujcie! Nie chcę widzieć nikogo bezczynnego.
Mała groźba:
– Zostawię tu pierwszego, który mi podpadnie.
I zaczynamy.
Rząd ciężarówek rozciąga się na pięćset metrów wzdłuż korytarza kolein, którym postanowiłem jechać. Przy kołach każdego wozu pracuje dwudziestka pochylonych ludzi. To nieustający balet. Faceci parami wyciągają podkłady i przenoszą je do przodu. Przy każdej ciężarówce widać w powietrzu cztery czy pięć łopat. Pozostali, na kolanach, wykopują pasek rękami. Kierowcy pomagają w tych pracach ziemnych, po czym skaczą do kabin i wciskają gaz. Pojazd kołysze się, podnosi przód wyrywając się z piasku, po czym z rozpaczą opada. Za każdym razem nie przejeżdża więcej niż metr. W skali konwoju postęp jest prawie niewidoczny.
W ciągu pierwszych godzin upał wzmaga się, aż osiąga maksimum i tak już pozostaje, co jeszcze bardziej utrudnia pracę. Choć balet stał się mechaniczny, upał spowalnia go. Aby to zrównoważyć, nie robimy przerwy. Na czele konwoju moja ciężarówka nie zatrzymuje się nigdy i nawet pomocnicy zaczynają słabnąć. Popołudnie jest rozpalone, bezlitosne i ciągnie się bez końca.
Aż do ostatnich godzin dnia słońce praży niemiłosiernie. Klakklaki nie mogły już znieść bezczynności w obozie i zaoferowały mi swoje usługi.
– Potrzebuję żarcia dla wszystkich. Ugotujcie coś treściwego i gorącego, w dużych ilościach.
Nadzoruję pracę poszczególnych ekip. Pod osłoną nocy, kiedy patrzę gdzie indziej, tempo zaczyna spadać. Trzymam się za ich plecami i nie mają wyboru, muszą brać się do roboty. Dorwałem Indianina, który dekował się za kierownicą zamiast kopać piasek razem z innymi. Wyrzuciłem go z kabiny na ziemię. Ma zdrową reakcję: kopie piasek. Później natknąłem się na Albanę. Siedział sobie po prostu na stopniu, odpoczywając parę minut. Uderzeniem łopaty rozwaliłem mu okulary. Pojękując wbił obie dłonie w piasek i zniknął pod ciężarówką.
Posiłki są szybkie. Jemy na stojąco. Klakklaki smarują maścią pierwsze oparzenia. Szczególnie ucierpiał od słońca Capone. Skóra schodzi mu z ramienia płatami, jest purpurowy. Wszyscy Europejczycy cierpią. Ku mojemu zaskoczeniu Chotard nieźle się trzyma.
Nadchodzi moment, kiedy ludzie są już tak wycieńczeni, że rozkazy nie wystarczają. Trzeba też dać przykład. Tego dnia sam też kopię.
Przychodzę pomagać wszystkim ekipom. Moja obecność przywraca im siły i pozwala na pokonywanie kolejnych odcinków. Manewrowanie odbywa się precyzyjnie. Niektórzy znajdują nawet siłę, by żartować, kiedy z nimi pracuję.
Konwój rozciągnął się. Większość wozów znajduje się pośrodku. Ciężarówki Albany i Samuela Grapowitza są bardziej w przedzie.
Ponownie ogarnia wszystkich zmęczenie.
Nagle wszystko zostaje przerwane przez wybuch chłodnicy jednej z ciężarówek.