Выбрать главу
***

Dzisiaj Indianin paskudnie się urządził. Poszedł rozpalić sobie ognisko na uboczu, żeby samotnie coś zjeść, i źle się to dla niego skończyło. Niezdarnie dolał benzyny do ognia i poważnie poparzył sobie prawą rękę. W tym stanie nie może prowadzić. Zwęglona skóra niszczy mu się dookoła rany.

Moglibyśmy mu być wdzięczni za ten nieoczekiwany wypoczynek, ale jego skargi i pojękiwanie wszystko psują. Każę mu zamknąć mordę i przy okazji przestać wreszcie opowiadać nam o żonie.

– Jak wrócisz, okaże się, że ją rżną wszystkimi otworami.

Mojej przepowiedni towarzyszy złośliwy śmiech pozostałych. Trzy godziny później Indianin siedzi za kierownicą.

***

Nie brakuje nam widzów, odkąd wjechaliśmy w gęściej zamieszkane rejony. Drogą przemieszcza się dużo ludzi, piechotą lub zaprzężonym wozem, a nawet na rowerze. Mężczyźni noszą stożkowate skórzane kapelusze, by uchronić się od słońca. Kobiety mają wokół ust niebieskie tatuaże. Wszyscy ci ludzie machają do nas lub podchodzą przyjrzeć się najbardziej widowiskowym wydarzeniom. Przejeżdżamy przez wioski pełne glinianych chat, wśród których stoi czasami szary budynek o mocniejszej konstrukcji, więzienie, szkoła lub koszary.

Nie zatrzymujemy się. Nie mam czasu.

***

Wreszcie, po sześciu dniach, trzydzieści kilometrów przed Mopti, Kara wykrzykuje zdanie, które dla mnie oznacza koniec podróży:

– Jedź, jedź, szefie, to asfalt.

Po raz pierwszy od Adraru pod naszymi oponami mamy cywilizowaną nawierzchnię.

Po półgodzinie walczymy z prysznicami w hotelu w Mopti. Na spotkanie wyległy też komary. Gorąca wilgoć unosząca się z wód Boni jest nie do zniesienia. Złe samopoczucie pogłębia jeszcze wspomnienie Peyruse'a. A przecież muszę tu pozostać przez czas potrzebny do załatwienia sprzedaży ostatniego ciągnika.

Odwiedzam klienta nazajutrz. Następnie łażę z chłopakami, żeby pokazać im pirogi. Na targu, między stosami owoców mango, rozładowują ciężarówkę. Nieco dalej stoi inna. Afrykański transport rozwija się. W Nigerii zaczynają produkcję ciężarówek na licencji Mercedesa, używając części odrzuconych z zachodnich linii montażowych. Niedługo używane ciężarówki przestaną być tak atrakcyjne dla afrykańskich kupców. I pojawił się też sprzęt japoński. Jest nowy i wytrzymały, a ceny zbliżone do moich.

***

Wieczorem trąbię przed bramą mojego domu w Segou i Ahmed, stary Tamachek, przychodzi otworzyć. Sześć ciężarówek wjeżdża na podwórze.

Jak dobrze znów być w domu! Zaprosiłem wszystkich, również Ahmeda i Karę. Pozostali pomocnicy pożegnali się z nami w Mopti. Jest więc dość pokoi dla wszystkich.

Klient, który umówiony był na kupno sześciu ciężarówek, przychodzi następnego dnia dać mi ostateczną odpowiedź. To młody Murzyn, w brązowym garniturze notabla. Nosi złocone okulary i mówi zbyt wyszukanym francuskim, charakterystycznym dla wykształconych tubylców. Wyjaśnia mi, że jego czarownik badał kurze wnętrzności i że flaki wypowiedziały się jednoznacznie: pora nie jest odpowiednia, by kupować.

– W tych warunkach, panie Charlie, mam nadzieję, że okaże się pan wyrozumiały i że będziemy mogli odłożyć transakcję na lepsze czasy.

Okazuję się natychmiast wyrozumiały i wyrzucam tego kretyna za drzwi.

Przestudiowaliśmy wszystkie możliwości sprzedaży. Nie mamy żadnej alternatywy, żeby sprzedać nasze ciężarówki w Segou. Trzeba by jechać do Górnej Wolty, na co nie mam absolutnie ochoty, bo Bamako, bardziej na północ, to okolica, której unikam jak mogę. Z ciężkim sercem muszę zrezygnować z szybkiej gotówki.

Znam w Segou wielu kierowców ciężarówek, którzy pracują u przewoźników i mają nadzieję kiedyś dorobić się własnych wozów. Ci, którym szczęście dopisze, osiągną to po dwudziestu pięciu latach. Zebrałem najbardziej sympatycznych i zaproponowałem im kredyt, słowo, którego na tym kontynencie nikt nie wypowiada.

Na Wybrzeżu Kości Słoniowej przewoźnik może zarobić milion franków malijskich na jednej podróży trwającej tydzień. Jest to w zupełności wystarczające, by zapewnić mi udział w zyskach jako zapłatę. Wypłata ulega po prostu opóźnieniu. Jednocześnie pozwala to mi wejść w środowisko przewoźników, gdzie da się, być może, zrobić parę dobrych interesów.

Zostaje nam jedna ciężarówka, i Jacky wyjątkowo jedzie ją sprzedać w Bamako. Wraca po dwóch dniach, bez forsy i bez wozu. W tym ostatnim nawaliła skrzynia biegów. Jacky ma atak malarii. Czując nadejście gorączki umieścił ciężarówkę we względnie bezpiecznym miejscu, by jak najszybciej wrócić i położyć się. Nie podoba mi się ta historia. Nie lubię, kiedy któryś z moich wozów wymyka mi się spod kontroli, i niepokoją mnie drobne kłopoty, które zaczynają się mnożyć na zakończenie tej podróży.

Jacky nie miał wyboru. Ledwie zdołał opowiedzieć mi, co się wydarzyło, padł na łóżko z gorączką, która potrwa dwa dni. Podczas gdy dochodzi do siebie, spędzam długie godziny z nim i jego łysym kundlem, który w miarę dorastania coraz bardziej ujawnia swoje prawdziwe pochodzenie. Jak za każdym razem, kiedy nie ma nic innego do roboty, rozmawiamy o wyścigu.

Start na pustyni, na wysokości Adraru. Meta w Mopti, dwa tysiące pięćset kilometrów poniżej. Wszyscy zawodnicy jechać będą peugeolami 404, z dwustulitrową beczką z tyłu. Zasadą jest jechać jak najszybciej, żeby dotrzeć przed innymi.

Wszystkie chwyty dozwolone.

Jedynym ograniczeniem będzie zakaz posiadania broni palnej. Kiedy tylko wpadliśmy na ten pomysł, od razu wiedziałem, że bez kłopotu znajdziemy dość wariatów z całego świata, którzy będą chcieli startować. Pierwsze ogłoszenia od razu przyniosły sporo zgłoszeń. Planowaliśmy stu startujących, mamy już dwudziestu kandydatów, których pociągają mocne wrażenia i kupa forsy jako nagroda.

Każdy zawodnik wpłaca dwa tysiące pięćset dolarów, w ramach wpisowego. Cała pula stanowi nagrodę zwycięzcy.

Zwycięzcą będę ja. Bo oczywiście będziemy oszukiwali. Dostatecznie znam pustynię, żeby móc przygotować konkurentom najbardziej niewiarygodne sytuacje, dzięki współpracy z miejscowymi urzędnikami i wykorzystaniu trudności terenowych, żeby sprawić, by pobłądzili, i zapewnić im porcję mocnych wrażeń, jaka im przysługuje.

Myśl o stu samochodach prujących na pełnym gazie przez piaszczystą równinę napełnia mnie radością. Jeśli została mi jeszcze jakaś przygoda do spróbowania na pustyni, to musi to być ta.

***

Tymczasem trzeba zbierać pieniądze i nie pozostaje nam nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość. Takie wymuszone wakacje nie są wcale przyjemne.

Większość czasu spędzam w ogrodzie, gdzie słucham muzyki, palę skręty i zajadam z pozostałymi pieczoną baraninę. Wśród moich zajęć należy wymienić także i to, że zajmuję się urządzaniem ogrodu. Siedzę sobie w białej przewiewnej szacie, wygodnie, i patrzę, jak pięćdziesięciu facetów przekopuje mój ogromny ogród.

Koło mnie siedzą moi ludzie i również przyglądają się przebiegowi prac. Pokupowali sobie nowe rzeczy, korzystając ze śmiesznie niskich miejscowych cen. Zwłaszcza Capone wygląda imponująco. Zafundował sobie buty z krokodylej skóry, pasek z krokodyla i portfel z krokodyla. Nosi teraz na małym palcu wielki złoty sygnet, no i oczywiście, żeby dopełnić obrazu, złoty łańcuch na przegubie. W sygnet kazał wstawić mały jednokaratowy diament, który ofiarowałem mu z mojej osobistej kolekcji kamieni. Siedząc przy mnie chucha na swój diament i pociera go o klapę co dwie minuty, a w przerwach ćwiczy kołysanie łańcuchem. Od czasu do czasu śmieje się lub opowiada jakiś kawał.