Выбрать главу

Wszyscy są rozluźnieni, zrelaksowani i cały dom ma ogromne zapotrzebowanie na bum-bum. Wszyscy, tylko nie ja. Kilka kobiet, które załatwiam dziennie, wystarcza mi. Potrzebuję romansu.

***

Posłałem więc Ahmeda i Karę po Radijah, dla niej właśnie kazałem rozpocząć te wykopki.

Dla Radijah chcę, żeby było tu zielono, chcę, żeby był trawnik. Trzeba przerzucić tę wyschniętą czerwoną ziemię i rozkruszyć ją. Trzydzieści metrów wzdłuż, prawie tyle samo wszerz, głębokość jeden metr, pięćdziesięciu facetów pracuje bezustannie.

Rozsiewają nawóz, dużo i bardzo dobrego, sądząc po cenie, jaką za niego płacę. Wreszcie pochyleni sadzą trawę źdźbło po źdźble. Kupiłem ją u faceta, zajmującego się "rozwojem, samopomocą i rolnictwem", czy coś takiego. Chciałem trawy, która będzie dobrze wyglądała po pięciu dniach. Zachwycony okazją znalazł mi taką, bardzo drogą, doskonałej jakości.

Zresztą na faktury ledwo zerkam jednym okiem. To robota Chotarda, ja tylko płacę. Jedyna rzecz, jakiej chcę, to trawnik, szybko, spokojnie, w angielskim stylu, zamiast mojego kawałka pustyni otoczonego murem.

***

Jacky już wstał i przechadza się po ogrodzie ze swoim zwierzakiem. Musiał w końcu przyznać, że jest to coś bardzo brzydkiego, łysego, żółtawego, chudego, że koszmarnie śmierdzi i że rzeczywiście jest to szakal. Zatrzymał go, bo zwierzę podobne jest do Chotarda.

Samuel Grapowitz opowiedział mi o swoich rozczarowaniach po paru dniach pilnych badań:

– Nie, Charlie, rozumiesz, to absolutnie nie są prawdziwe kobiety.

Kutas bez łechtaczki po drugiej stronie to coś sprzecznego z naturą. Patrzę na krajobraz, na trawnik, który jest już gęsty i który każę podlewać każdego wieczoru. Karawana mułów przynosi mi wodę z rzeki, która przepływa nie opodal. Patrzę na Niger, który błyszczy pośród spalonej ziemi, i na wspaniałą plamę świeżości, jaką tworzy mój ogród.

I pomyśleć, że wyciskam z siebie siódme poty, żeby ukształtować boski zakątek, a ten mi go psuje wprowadzając tam swego ohydnego szakala.

– Rozumiesz, Charlie, nie można kobiecie wyciąć łechtaczki. Nigdzie. To dzikusy.

Zaplanowałem dla niego podróż pocieszenia, przez Rio, Bangkok, i dałem mu pieniądze potrzebne do realizacji jego marzenia. Pojedzie pokazać małego najpiękniejszym kobietom świata.

Decyzja Samuela jest sygnałem dla innych. Indianinowi pilno wracać do żony. Jos i Capone tęsknią za ojczyzną.

Któregoś ranka taksówka czeka na nich wszystkich przed bramą, żeby zawieźć ich do Bamako, każdego do swojego samolotu. Capone jest wzruszony i stara się przyśpieszyć odjazd, żeby to ukryć.

– Ale przyjedziesz po nas, Charlie? Nie zapomnisz? Samuel Grapowitz kładzie rękę na sercu.

– Dziękuję, Charlie, dziękuję.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

***

Nasi przyjaciele czarnuchy dają nam parę okazji do pośmiania się. Któregoś dnia podczas spaceru oglądamy scenę ze starego gagu z filmów rysunkowych. Wysoko na drzewie facet piłuje gałąź, na której siedzi, z niewłaściwej strony.

– Zakładam się o sto dolarów, że spadnie.

Ani Jacky, ani Chotard nie zgadzają się ze mną. Chotard sądzi, że facet jednak w końcu się zorientuje.

– Sto dolarów.

– Zakład stoi.

Odczekaliśmy aż do końca. Głośny trzask i gałąź razem z facetem spada prosto do naszych stóp. Murzyn wstał, potarł sobie czoło, uśmiechnął się do nas, po czym podniósł narzędzie i wlazł z powrotem na drzewo.

Ci ludzie zawsze będę mnie zadziwiać.

Wieczorami, kiedy wyświetlają filmy karate, seanse w miejscowym kinie są szczególnie zabawne. Umeblowanie w środku ograniczone jest do minimum, a operator nigdy nie słyszał o kolejności taśm.

Atrakcja polega na walce, jaką toczą między sobą rozjuszeni widzowie, naśladujący karateków, w celu pozbierania monet, które rozrzucam po zakończeniu projekcji.

Nie ma oczywiście mowy, by którykolwiek łagodził ciosy, zadawane kantem dłoni. Walą się wzajemnie wydając dzikie okrzyki i bitwa jest krwawa. Mamy z Jackym ulubione miejsce, mały murek na uboczu, skąd możemy oglądać i robić zakłady. Ci ludzie naprawdę są inni.

***

Jacky czuje się lepiej i jedziemy razem do Bamako, żeby załatwić sprawę tej ciężarówki. Następnego dnia po naszym przyjeździe w hotelowej recepcji czeka na nas wezwanie. Komisarz policji, kobieta, chce nas widzieć w swoim biurze. Nie znam policji w Bamako. Postanawiam pójść. Urzędnicy administracji, zwłaszcza policjanci, łatwo się obrażają i zasłaniają przepisami, wobec których człowiek jest bezsilny.

Przez półtorej godziny czekamy w małym hallu głównego komisariatu. Po centralnym podwórku łażą policjanci, wśród intensywnej aktywności, jaka tu panuje. We wszystkich kątach siedzą cywile. Jakieś kobiety sprzedają szaszłyki i napoje. Zniecierpliwiony mówię wartownikowi, żeby zawiadomił komisarza o naszej wizycie.

– Jestem przewoźnikiem i mam kłopoty z ciężarówką.

Muszę pojechać do Segou. Wrócę za dwa dni.

Kilka godzin później, w hotelu, naszą sjestę przerywa gwałtowne walenie do drzwi. To policja, pięciu gliniarzy, z, pistoletami w dłoniach. Ktoś w rodzaju sierżanta kieruje całą operacją.

– Przychodzę was aresztować.

– Dlaczego?

– Próbowaliście ujść sprawiedliwości. Mam rozkaz was aresztować.

Nie chce negocjować. Ustępuję.

– Chodź, Jacky, zobaczymy, czego chce pani komisarz.

Na dole czeka na nas stary landrower. Szybko odjeżdżamy, po czym wóz psuje się po paruset metrach. Resztę drogi przechodzimy pieszo, w asyście gliniarzy, obrzucani wyzwiskami dzieciaków i zaciekawionymi spojrzeniami przechodniów. W komisariacie kierujemy się w stronę biura, gdzie czekaliśmy rano. Sierżant wrzeszczy coś i trzech gliniarzy zastępuje nam drogę. Idziemy do innego budynku.

Kiedy wchodzimy do pokoju, rozumiem, że cała sprawa śmierdzi trochę bardziej, niż myślałem. Maleńkie biuro zawalone jest torbami i ubraniami w nieładzie. Jacyś faceci siedzą przy stole, przed nimi leży księga.

To areszt.

Odwracam się do Jacky'ego i ostrzegam po hiszpańsku:

– Uwaga. Bądź w pogotowiu.

Chcą nas zamknąć. Jest ich pięciu, uzbrojonych, za naszymi plecami, plus ci od księgi. Nie mamy żadnych szans.

– Proszę dać swoje rzeczy osobiste.

– Dlaczego? Chcę się widzieć z komisarzem.

Krzyczy, żebyśmy mu nie komplikowali roboty, sierżant robi krok do przodu. Nie chcą o niczym słyszeć, uczepieni jedynych rozkazów, jakie otrzymali. Wyciągam z butów pieniądze. Jacky robi to samo. Kładziemy na stole dwieście tysięcy franków, nasz mały zapas na zabawę. Stos banknotów wzbudza pożądanie. Sierżant proponuje mi, żeby po prostu nie wpisywać pieniędzy do rejestru.

– Włożymy do koperty, napiszesz na niej swoje nazwisko i dobrze.

Pomimo braku zaufania do ich oficjalnych dokumentów dyktuję skrybie, co ma napisać w księdze. Oprócz pieniędzy jest moja złota sprzączka od paska, nasze łańcuszki i mały złoty podkład, który noszę jako medalion. Zdejmowanie tego wszystkiego, przed tymi małpami to prawdziwa tortura.