Wypychają nas z pokoju i pod dobrą eskortą prowadzą do końca podwórza komisariatu. Jesteśmy boso, bez pasków, całkowicie bezbronni. Budynek to długi pawilon z blaszanym dachem. Jedynym otworem jest okienko w drzwiach. Śmierdzi.
Poczekaj. Chcę się widzieć z komisarzem. Zaprowadź mnie do komisarza.
– Już wyszła.
– Kiedy wróci?
– Jutro rano. Przyjdzie do ciebie.
Sierżant odsuwa zasuwę. Wpychają nas do środka, smród zapiera nam dech w piersiach, to zwierzęcy odór, jakby gęsty, w dodatku panuje tu niewiarygodna wilgoć, która natychmiast sprawia, że zlani jesteśmy potem. Znaleźliśmy się w piecu, gorącym i śmierdzącym.
Ciemności są całkowite, nie widać absolutnie nic, ale są tu ludzie, i to dużo. Zaledwie weszliśmy i natykamy się na tłum, w zwartym szeregu, tłum stojących ludzi.
Moje oczy przyzwyczajają się do ciemności. Wszędzie przede mną głowy Murzynów, jedne przy drugich, błyszczące oczy, jakieś odblaski, więcej nie widać. I na całym ciele czuć dotknięcia.
Moim pierwszym odruchem jest rozpychać się i walić, żeby się odsunęli. Spośród tej gęstwy głów odzywa się nagle jakiś głos i wita nas. Przestaję boksować dookoła. Zdaje się, że to nic nie pomoże. Jest nas tu zbyt wielu, żeby zrobić miejsce, a nikt nam źle nie życzy.
Inny głos, równie spokojny, wyjaśnia nam, że trzeba oddychać przez okienko w drzwiach jak długo się przy nim jest.
Potem nie twoja kolej. Czekać.
Wdycham długie hausty powietrza. Po paru minutach pchają z lewej i musimy się przesunąć.
Kiedy tylko jest się dalej od okienka, zaczynają się trudności z oddychaniem. Powietrze jest zepsute, parzące, przepełnione smrodami nie do zniesienia. Jestem przemoczony, czuję, jak pot kapie mi na stopy. Jacky, który jest niższy, znika między Murzynami i jest w dużo gorszym stanie. Włosy lepią mu się do głowy, a jego twarz ocieka potem.
Zaczynam widzieć trochę lepiej. W tej komórce z blaszanym dachem stoją młodzi, starzy, różni. Ściągam koszulę, wyżymam ją i cieknie strużka wody. A jesteśmy tu dopiero niecałą godzinę.
Koszmarna historia!
Powoli poruszamy się. Co dwie lub trzy minuty tłumek otrząsa się i każdy przesuwa się o parę kroków. Pora, by następny pooddychał przez okienko.
Co za przyjemność pociągnąć haust świeżego powietrza! Ale do mojej kolejki daleko. Nadal cały spływam potem. Są zapewne dni, bardziej upalne niż inne, kiedy padają tu trupy.
Żeby oszukać rosnące przerażenie, nawiązuję rozmowę z sąsiadami. Niedawno odpychałem ich bezmyślnie, ale nie da się tu przetrwać w samotności. Wszyscy są chętni do konwersacji. Każdy opowiada, za co się tu znalazł. Pierwszy, z którym rozmawiam, miał dług w wysokości tysiąca franków CFA, czyli czterech dolarów. Posiedzi tu dwadzieścia dni. Inny ma spędzić cały miesiąc w tym piekle. Ten znowu jest tu już od tygodnia. Nie mogę w to uwierzyć.
Jak oni tu wytrzymują, jak w ogóle pozostają przy życiu? Jeden z więźniów opowiada o sobie. Im dłużej słucham, tym niebezpieczniejsza wydaje mi się pułapka, w którą wpadliśmy. Faceci są tu z zupełnie niewiarygodnych powodów. Jeden źle naprawił samochód gliniarza, inny wystawił dla władz zbyt wygórowaną fakturę, trzeci uderzył kuzyna gliny. Niektórzy nie wiedzą, kiedy wyjdą.
To zły sen. To prawdziwy średniowieczny loch. Nie ma przepisów, króluje głupota. Koniecznie trzeba, żeby ta komisarzówa przyszła i wyciągnęła nas stąd.
W miarę wysłuchiwania informacji i historyjek dowiaduję się paru praktycznych szczegółów, równie ciekawych, co wszystko inne: jedzenie przynoszą tu rodziny. Jeśli nikt nie przyjdzie, nie ma co jeść, to proste!
Wypuszczają ich raz dziennie, rano, na dziesięć minut, wtedy można odlać się i wysrać. Jeśli któryś nie wytrzyma i zrobi w środku, wzmaga to smród. Wszyscy ludzie wokół śmierdzą. Podobnie jak Jacky i ja, obficie się pocą. Zapach potu jest kwaśny i trudny do zniesienia.
Wreszcie, po iluś godzinach, zbliża się moja kolej, by pooddychać przy okienku. Jestem od niego zaledwie o metr, kiedy gliniarz na zewnątrz podaje facetowi w środku skręta z trawki. Pracuję łokciami, pociągając za sobą Jacky'ego, i podchodzę do niego. Nie robi trudności i daje nam się zaciągnąć. Te długie sztachy czystej trawki dobrze nam robią.
Piekło to stworzono z myślą o Afrykanach. Odkąd jestem na tym kurewskim kontynencie, wielokrotnie uderzała mnie ich moralna i fizyczna wytrzymałość. Są silni, niewiarygodnie odporni i obdarzeni zadziwiającą zdolnością znoszenia przeciwności losu, wolą nieograniczonego wytrwania, i to bez buntu. W ten właśnie sposób przez wieki pozwolili się zamienić w niewolników. W tym mamrze oni mogą przeżyć, ale nie dwaj biedni biali, którzy nie lubią cierpieć. Nie wiem, czy pani komisarz przyjdzie, ale my musimy stąd wyjść.
Kiedy wszyscy padli bezładnie, żeby spać, usiadłem z Jackym na czymś w rodzaju wąskiej ławki pod ścianą. Obaj jesteśmy cali mokrzy i ubrania mamy przemoczone. Trawka otępiła nas trochę i dobrze nam to robi. Rozmawiamy przez chwilę, tylko tyle, ile trzeba, żeby zachować spokój. Opowiadamy sobie, jak to komisarzówa przyjdzie i zwolni nas z przeprosinami, ale żaden z nas w to nie wierzy.
– Jacky, nie wytrzymamy następnego dnia. Zdechniemy tu.
– Tak, wiem.
– Najważniejsze, to się stąd wydostać. Niech nas przynajmniej zamkną gdzie indziej. Potem to będzie tylko kwestia czasu, żeby wszystko załatwić. Tutaj tego czasu nie będziemy mieli.
Mam pomysł. To prosty plan, ale liczę na głupotę afrykańskich policjantów, może się uda.
– Ty zagrasz główną rolę, Jacky. Jutro, kiedy nas wypuszczą, musisz upaść. Będziesz udawał atak serca, omdlenie, cokolwiek, co cię przewróci na ziemię, i nie możesz się ruszać. Tamci to chamy. Przekonam ich, że jest tu nam za ciężko. Jeśli uda mi się ich zaniepokoić, umieszczą nas gdzie indziej.
Jacky zgadza się i pozostałe godziny spędzamy na omawianiu planu działania.
Jacky to solidny gość i wiem, że mogę mu ufać na sto procent. Doskonale zagra swoją rolę. Był taki moment w jego życiu, w szczególnych okolicznościach, kiedy musiał udawać wariata. Wsadzili go w kaftan bezpieczeństwa, a karaluchy z całej celi przychodziły się ogrzać między jego nogami i pośladkami. Wytrzymał. Jest twardy. W parę miesięcy stał się moim najlepszym kumplem. Zgadzamy się co do pewnych podstawowych spraw.
– Jeśli jutro się nie uda, rąbiemy ich i niech nam Allach dopomoże! Lepiej umrzeć w walce, niż zdychać tutaj.
Noc wydaje się nie mieć końca. Jesteśmy gotowi, podnieceni myślą o akcji, ale nie łagodzi to warunków. Tracimy litry wody, słabniemy, trwa to długo.
Wreszcie, o ósmej, drzwi celi otwierają się i powoli wszyscy wychodzą na codzienny dziesięciominutowy spacer.
Teraz wszystko się rozegra. Jacky przechodzi przez drzwi.
– Trzymam za ciebie, Jacky.
Mały uśmiech.
– I ja za ciebie.
Idziemy.
Więźniowie trzymają się w grupie, o parę metrów od celi. Dwóch gliniarzy zostaje przy drzwiach, a trzech stoi przy grupie. Jeden ma broń. Jeśli pójdzie źle, na niego rzucę się najpierw.
Jacky przewraca się.
Jego upadek jest doskonały. Nagle miękną mu nogi i pada całym ciałem, twarzą do ziemi. Ja opieram się o beczkę, z miną, jakbym się dusił. Udawanie nie sprawia mi żadnych trudności. Myślę, że nie wyglądam zbyt ładnie. Pozostali więźniowie, widząc, że Jacky zemdlał, oddalają się, a kilku macha do strażników. Ci spod drzwi zauważyli, to pewne. Mój też, ten z bronią, nie mógł nie widzieć upadku mojego kumpla, który leży nieruchomo.