Выбрать главу

– Co to ma znaczyć! Co? No!

Patrzymy nie rozumiejąc, a tamten wydziera się jeszcze głośniej:

– Nie wolno chodzić nago po obszarze zabudowanym. Takie są przepisy! No!

Jak to nago? Po prostu nie mamy koszul, to wszystko. Co do reszty to nasze szorty są na pewno porządniejsze niż jego, a poza tym na tym kontynencie wszyscy chodzą na golasa! Jego obszar zabudowany liczy trzy domki: chodzi mu po prostu o wyłudzenie forsy od "szefów". Daję znak, żeby się zmywał, i odwracamy się od niego, żeby iść w dalszą drogę.

Mały dmucha co sił w płucach w ten swój gwizdek, podbiega do nas i rzuca się na Miguela.

– Co to ma znaczyć! A przepisy, co? Trzeba zapłacić karę! Miguel wyrywa się jak może, usiłuje się odsunąć. Rzuca mi pytające spojrzenie, więc potakuję:

– Wal.

I Miguel zabiera się do roboty, uderzeniami pięści i trąbki. Wykańcza kopniakami, kiedy gliniarz leży już na ziemi. Sam dokładam parę kopnięć sandałem, bez specjalnej nienawiści, ale dlatego, że zawsze przyjemnie jest dołożyć władzy. Gotów jestem zapomnieć o incydencie, ale Miguel jest innego zdania i nadal wyładowuje cały swój zły humor na małym gliniarzu. Powstrzymuję go, kiedy dusi go sznurkiem od gwizdka.

– Wystarczy, spływamy.

Miguel wściekle wciska gwizdek w usta gliniarza, wzdycha, wzrusza ramionami i idzie za mną. Jeszcze długo słyszymy w tyle dźwięk gwizdka, najpierw gniewny, potem coraz bardziej rozpaczliwy.

***

Dzień kończy się zdecydowanie dobrze, jako że w parę godzin po naszym złym uczynku zatrzymujemy się na noc w misji katolickiej. Misja to zawsze przyjemne miejsce, bo trzeba przyznać, że księża jadają dobrze. Po kąpieli boy prowadzi nas na mszę.

Ksiądz chyba nie zarabia zbyt wiele. Oprócz trzech czarnuchów i nas dwóch w kościele są tylko dwie zakonnice. Jedna z nich to gruba Francuzka w okularach, którą ledwo zauważam, tak dalece wpatrzony jestem w drugą.

Twarz włoskiej madonny, lekko natchniona, o bardzo czystych rysach, zwrócona ku ołtarzowi w modlitwie, niczego innego nie dostrzegam. Zapominam o mszy, o chwilach, kiedy trzeba wstawać, i o sposobach, żeby wyglądało, że się odpowiada. Miguel trąca mnie łokciem, ale pogrążony w kontemplacji nie zwracam na niego uwagi.

Jest ubrana na granatowo, bez cienia kobiecości. Nie przeszkadza mi to jej się przyglądać, obserwować jej ciało poprzez gruby materiał, a krągłości, które odgaduję, doprowadzają mnie do szału. Śpiewa trzymając mszał w dłoniach. Ruch jej warg czyni jeszcze trudniejszym do zniesienia to pragnienie, które wzbiera we mnie od chwili, kiedy ją zobaczyłem.

Moje spojrzenie jest zbyt natarczywe. Odwraca głowę, patrzy. Jej wzrok napotyka mój, ucieka natychmiast, wraca na chwilę. To kobieta około trzydziestu pięciu lat, cudowna.

Przed kolacją idę na spacer, żeby się uspokoić. Wypuściłem koszulę na szorty, żeby zakryć wstydliwe miejsce; całe szczęście, bo inaczej nie wiem, jak bym wyglądał stojąc podczas podniesienia.

Siedzi dokładnie naprzeciwko mnie. Położyłem stopę na jej stopie. Odczekała kilka chwil, akurat trochę więcej, niżby to wynikało z zaskoczenia, po czym cofnęła nogi. Druga zakonnica, poczciwa starsza pani, zawraca mi głowę jakimiś historiami o konfiturach. Miguel zajął się rozmową z księdzem, w połowie po francusku, w połowie po hiszpańsku. Co do mnie, to za każdym razem, kiedy patrzy na mnie moje vis-a-vis, muszę się hamować, żeby nie rozwalić wszystkich dookoła i nie wziąć jej tu, na stole.

Dobry Boże, jak ja jej pragnę! Czuję aż ból w całym ciele. Pożądanie rozrywa mi plecy i żołądek, a ta kolacja nie ma końca. Na szczęście tutaj chodzi się wcześnie spać. Mówię wszystkim dobranoc i idę się przejść po terenie misji. Wkrótce obie siostrzyczki idą do siebie. W kilka minut później pani od konfitur gasi swoją świeczkę. Moja madonna mieszka na parterze. Słyszę odgłosy prysznica.

Czekam niecierpliwie w cieniu. Teraz idzie się położyć boy. Zostało już tylko światło w okienku łazienki. Wreszcie wychodzi, ponownie ubrana, z lampą naftową w ręku, i rzucam się do przodu. Jest to pierwsza biała kobieta, do jakiej zbliżam się od miesięcy, i wszystkie bum-bum są niczym w porównaniu z tym, co pcha mnie ku niej.

Wzdryga się na mój widok. Nie daję jej czasu na opór, a zresztą nie ma wcale na to ochoty. Wbiegamy razem do jej pokoju i zamykam drzwi.

Jest rozpalona, gotowa. Nie wypowiadamy słowa i padamy sobie w objęcia.

W tym pokoju o gołych ścianach, pod małym drewnianym krucyfiksem, przeżyłem jedną z moich najwspanialszych miłosnych nocy, po której wstaję wcześnie, o wiele za wcześnie, następnego ranka. Chronię się w swoim pokoju, gdzie Miguel jeszcze śpi. Moje ramiona i plecy pieką strasznie, poorane paznokciami mojej towarzyszki jednej nocy. W kilka godzin później wymieniamy ostatnie spojrzenia. Ona musi jechać daleko na północ, towarzysząc choremu Murzyniątku w drodze do lekarza. Jest to spojrzenie ukradkowe, które prześlizguje się między księdzem a grubą, zasypującą ją zaleceniami i przestrogami. Amore mio… Wsiada do citroena 2 CV misji i odjeżdża.

Gruba od konfitur opatruje stopy Miguela, po czym wkrótce ruszamy w drogę.

– Y, entonces, que pasa? Co jest?

Miguel bardzo by chciał, żebym mu opowiedział, ale szybko rozumie, że lepiej, żeby dał spokój. Przesiedziałem tak kilka godzin, wspominając tę cudowną noc, przeżywając raz jeszcze te chwile uniesienia najsilniejszego, jakiego nie zaznałem od dawna.

Wreszcie ruszyliśmy na południe.

***

Bangui. Potrzebowaliśmy jeszcze tygodnia na dotarcie do stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej. Miasto leży na brzegu rzeki Oubangui, po drugiej stronie jest już Zair. Nad rzeką znajduje się największa budowla miasta: hotel Rock, wygodny i klimatyzowany. Tam udajemy się najpierw, a ściślej do baru, w którym zostawiam Miguela. Sam idę na mały spacer po mieście.

Bangui, o czym wiem, bo czytałem w folderach hotelu Rock, zwana jest La Coquette – Elegantka. W czasie spaceru widzę, że jest to uzasadnione. Stolica przypomina małe prowincjonalne miasta francuskie, z tymi swoimi domami w stylu kolonialnym i spokojnymi ulicami. Naturalnie Afryka zaczyna ponownie upominać się o swoje prawa. Ściany są coraz częściej obdrapane, tablice z nazwami ulic powykrzywiane, wszędzie panuje bałagan, ale pozostaje atmosfera, całkiem przyjemna po ponad miesiącu spędzonym w buszu.

Mam tylko nadzieję, że miejskie czarnuchy nie będą się mnie zbytnio czepiać. Już i tak o mały włos nie rozbiłem mordy środkowoafrykańskiemu celnikowi, który nie chciał nas wpuścić do kraju. Musiał oglądać mój paszport dobrych pięć minut, żeby znaleźć zdjęcie, zdać sobie sprawę, że trzyma je na odwrót, obejrzeć je, kazać nam poczekać, podrapać się w jaja, zanim wreszcie zdecydował się nas przepuścić.

Jest tu jeden czarnuch, który wydaje się być całkiem zadowolony z siebie. Wszędzie na ulicach Bangui widać transparenty: �Dożywotni Prezydent Jean-Bedel Bokassa". Na ścianach, wszędzie, plakaty i zdjęcia: �Generał Jean-Bedel Bokassa, Dożywotni Prezydent". Ten przynajmniej umie zadbać o reklamę.

***

Odnajduję Miguela w hotelu i widzę, że nie tracił czasu. Daje się właśnie poderwać jakiejś Europejce, tłustawej i zupełnie przeciętnej. Miguel wygląda całkiem poczciwie. Skóra spalona przez słońce, włosy wyblakłe i bardzo krótkie, jego wygląd solidnie się zmienił. Rozśmiesza mnie, kiedy widzę go z puszką neski pełną trawki i Biblią na kolanach, jak nieśmiało przygruchuje sobie po francusku dziewczynę zasłaniając sobie usta dłonią, co stało się jego nowym tikiem, mającym na celu ukrycie braku przedniego zęba. Moje lekcje francuskiego dały owoce, bo dziewczyna patrzy w niego jak w obraz.