Выбрать главу

Hiram Yaeger dostał od NUMA wysoką premię i dodatkowy dziesięciodniowy płatny urlop. Pojechał razem z całą rodziną na wakacje do Disneylandu, ale podczas gdy dzieci korzystały z uciech krainy fantazji, on sam wziął udział w seminarium na temat systemów archiwizacji komputerowej.

Generał Hugo Bock osobiście dopilnował, aby bohaterscy obrońcy Fort Foureau zostali godnie nagrodzeni, a rodziny poległych otrzymały hojną rekompensatę. Potem zdecydował się odejść na emeryturę; wolał zrobić to w momencie największych sukcesów i chwały, niż czekać, aż zmusi go do tego wiek i ogólne osłabienie sprawności. Jako całkiem już prywatna osoba zamieszkał w małej wiosce bawarskiej u podnóża Alp.

Pułkownik Levant, zgodnie z najlepszymi życzeniami Pitta, dostał medal Organizacji Narodów Zjednoczonych za zasługi dla pokoju, awans na generała i stanowisko dowódcze, opuszczone przez Boćka.

Kapitan Pembroke-Smythe, wyleczywszy się w rodzinnej posiadłości w Kornawalii z afrykańskich ran, wrócił do służby w swoim brytyjskim pułku. Już jako major został przyjęty na specjalnej audiencji przez królową, która odznaczyła go Orderem Najwyższej Zasługi. Dziś dowodzi jednostką wojsk powietrzno-desantowych do zadań specjalnych.

Julien Perlmutter, szczęśliwy, że nie sprawdziły się jego proroctwa, a naród amerykański przyjął prawdę o Lincolnie i Stantonie bez paniki i degrengolady moralnej – miał też pozytywne powody do satysfakcji. Za zasługi w odkryciu tej prawdy otrzymał tyle dyplomów, adresów i listów pochwalnych od towarzystw historycznych z całego świata, że mógł nimi wytapetować ściany największego pokoju w całym domu. Oczywiście nie zrobił tego.

Al Giordino odnalazł rezolutną pianistkę, którą poznał na jachcie Massarde'a na Nigrze. Okazało się, że jest do wzięcia, a w dodatku, z powodów zupełnie niezrozumiałych dla Pitta, zagustowała w towarzystwie małego amerykańskiego Włocha. W każdym razie przyjęła ochoczo jego zaproszenie na wspólną wyprawę w bajeczny podwodny świat Morza Czerwonego.

Co się zaś tyczy samego Dirka Pitta…

26 czerwca 1996, Monterey, Kalifornia

65

Dla tej części Kalifornii czerwiec to pełnia sezonu. Szosą wzdłuż sławnego siedemnastomilowego odcinka wybrzeża między Monterey i Carmelem sunęły zderzak w zderzak karawany turystów. Podziwiali słynne widoki z okien samochodów, zatrzymując się jedynie na wielkich parkingach wzdłuż Cannery Row, gdzie w niezliczonych kioskach można było napić się czegoś chłodnego, a w równie licznych restauracyjkach zjeść coś z nieprzebranych darów morza. I jechali dalej – pograć w golfa w Pebble Beach, zobaczyć stromiznę Big Sur, zrobić zdjęcia o zachodzie słońca na Point Lobos. Plątali się wśród winnic, zaliczali szczególnie stare i wysokie cyprysy, włóczyli się po plażach, gdzie podziwiali ślizgające się po wodzie pelikany, słuchali z zachwytem poszczekiwania fok i łoskotu łamiących się fal.

Państwo Rojas byli całkiem niewrażliwi na te uroki przyrody po trzydziestu dwu latach spędzonych w domku w stylu chaty wiejskiej w Pacific Grove. Niezwykłe otoczenie traktowali jako coś normalnego i oczywistego. Ten szczególny rodzaj ślepoty estetycznej ustępował jedynie wtedy, gdy do domu przyjeżdżała Eva. Ona nadal patrzyła na półwysep Monterey oczyma zachwyconego dziecka, jak ktoś, kto patrzy na swój pierwszy w życiu naprawdę własny samochód. Zawsze natychmiast po przyjeździe wyrywała rodziców z wygodnej rutyny i na nowo uczyła ich cenić proste, naturalne piękno, w którym żyli.

Ale tym razem było inaczej. Tym razem nie mogła zabrać ich na wycieczkę rowerową ani nakłonić do wspólnej kąpieli w rześkich bryzgach fal Pacyfiku. Nie mogła właściwie robić niczego, z wyjątkiem wylegiwania się w ogrodzie koło domu. W dwa dni po opuszczeniu szpitala, gdzie leczyła się z ciężkich obrażeń odniesionych w Fort Foureau, wciąż jeszcze była przykuta do wózka inwalidzkiego. Jej organizm, wycieńczony do ostateczności w katordze Tebezzy, dzięki prawidłowemu, zdrowemu odżywianiu wrócił do normy, a nawet lekko ją przekroczył. Tę nieznaczną nadwyżkę w talii mogłaby zgubić odpowiednią gimnastyką, ale to nie wchodziło w grę, dopóki tkwiła w gipsowych pancerzach.

O ile ciało szybko wracało do zdrowia, dusza pozostawała wciąż chora. Powodem cierpień był brak jakichkolwiek wiadomości od Pitta. Odkąd pożegnała go w ruinach starego fortu Legii Cudzoziems-kiej, by odlecieć do Mauretanii, i dalej, do szpitala w San Francisco, miała wrażenie, jakby zapadł się pod ziemię. Telefon do admirała Sandeckera upewnił ją jedynie, że Pitt nadal przebywa na Saharze.

– Może pojechałabyś ze mną na golfa – spytał ojciec, obserwując jej ponurą minę.

Popatrzyła w jego wesołe szare oczy i uśmiechnęła się na widok niesfornych jak zwykle, zwichrzonych siwych włosów.

– Nie sądzę, żebym w tym stanie zdołała trafić w piłkę – rzekła.

– Och, nie myślałem o graniu. Ale mogłabyś jeździć ze mną po polu.

Namyślała się przez chwilę, potem skinęła głową.

– Właściwie dlaczego nie? Ale – uniosła w górę zdrową rękę i poruszyła prawą stopą – pod jednym warunkiem: to ja prowadzę wózek.

Matka nie była zachwycona pomysłem męża, ale pomagając Evie wsiąść do dużego rodzinnego chryslera, udzieliła mu jedynie krótkiej przestrogi:

– Uważaj, żeby nie zrobiła sobie jakiejś krzywdy.

– Obiecuję, że wróci tu w takim samym stanie, w jakim ją zabieram – zażartował ojciec.

Pan Rojas wybił piłkę w kierunku czwartej dziury komunalnego pola golfowego w Pacific Grove, otaczającego latarnię morską na Point Pinos. Piłka wylądowała za blisko, w pułapce piaskowej.

– Już nie te mięśnie – powiedział z rezygnacją. Siedząca za kierownicą elektrycznego wózka Eva wskazała ręką ławkę, ustawioną na małym tarasie widokowym nad morzem.

– Tato, nie będziesz miał nic przeciwko temu, że opuszczę następne pięć dziur? Jest tak pięknie, że chętnie posiedzę sobie tutaj i popatrzę na ocean.

– Jasne, córeczko, nie mam nic przeciwko temu. Zabiorę cię w drodze powrotnej.

Podjechali ku torom. Ojciec pomógł Evie przenieść się na ławkę, potem usiadł za kierownicą, machnął wesoło ręką i ruszył przez pole golfowe w stronę trzech kolegów, czekających przy drugim wózku.

Lekka mgła wisiała nad wodą, ale Eva widziała długi odcinek brzegu otaczającego łukiem zatokę i dalej biegnącego niemal prostą linią na północ, w stronę miasta Monterey. Morze było spokojne; niewielka fala wywoływała jedynie złudny efekt, jakby pod rozległą łąką glonów kręciło się całe stado kretów. Powietrze przesycone było ostrym zapachem wodorostów, wyrzuconych na skały i szybko wysychających na słońcu. Zauważyła stadko wydr, baraszkujących wesoło wśród kamieni.Nagle blisko, niemal nad jej głową, rozległ się ostry krzyk mewy. Odwróciła głowę i zobaczyła stojącego za ławką mężczyznę.

– Ty i ja w zatoce Monterey – powiedział cicho.

Stał, z czułością obserwując niepewną, niedowierzającą i nagle rozradowaną twarz Evy. W ułamku sekundy znalazł się obok niej i wziął ją w ramiona,

– Och, Dirk, Dirk! – szepnęła. – Już myślałam, że nie przyjedziesz. Myślałam, że to koniec.

Musiała przerwać, gdy mocno ją pocałował. Potem przez dłuższą chwilę patrzył w błękitne oczy, z których płynęły łzy radości.

– Powinienem był zadzwonić wcześniej – powiedział. – Ale żyłem przez ostatnie dwa tygodnie w takim młynie…

– Będzie ci to wybaczone – oświadczyła uroczyście. – Ale jak, u licha, mnie znalazłeś?

– Dzięki twojej matce. To urocza kobieta. Po prostu przysłała mnie tutaj. Wynająłem wózek i zacząłem jeździć po całym polu, pytając ludzi, czy nie widzieli jakiejś zagubionej, zapłakanej dziewczynki w gipsie.

– Ty draniu – powiedziała uszczęśliwiona i pocałowała go znowu.

Dźwignął ją z ławki i ostrożnie poniósł w kierunku wózka.

– Bardzo żałuję, ale nie mamy czasu na podziwianie widoków.- Musimy zaraz ruszać. O Boże! Ależ jesteś ciężka przez ten gips!

– Gdzie się tak spieszysz? – spytała zdziwiona.

– Musimy spakować twoje rzeczy i pędzić na lotnisko.

– Na lotnisko? Po co? Gdzie się wybierasz?

– Najpierw do Meksyku. Ściślej: do pewnej małej wioski rybackiej na zachodnim wybrzeżu.

– I chcesz mnie tam zabrać? – uśmiechnęła się przez łzy.

– Jacht, który wynająłem, jest na dwie osoby.

– A więc to będzie wycieczka morska?

– Możesz to tak nazwać. Pożeglujemy na koniec świata, w miejsce zwane Wyspą Clippertona. I poszukamy tam skarbów.

Nie skomentowała tego od razu. Ale kiedy zbliżali się do domku klubowego, powiedziała:

– Jesteś chyba największym łgarzem i krętaczem, jakiego znam…

Przerwała, bo zatrzymali się przy dziwnym starym samochodzie, fantazyjnie pomalowanym na czerwono.

– A to co? – spytała ze zdumieniem.

– Samochód – wyjaśnił.

– To widzę. Ale co to za marka?

– Avions Voisin. Prezent od mojego starego kumpla, generała Zateba Kazima.

– Przywiozłeś to z Mali statkiem?

– Nie. Transportowcem Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych – odparł od niechcenia. – Poprosiłem prezydenta i nie odmówił.

– W końcu ma wobec mnie pewien dług wdzięczności.

– Ale po co go tu przywiozłeś, skoro masz zamiar lecieć dalej samolotem?

– Chcę z nim wystartować w konkursie Pebble Beach w sierpniu.- A tymczasem twoja matka zgodziła się przetrzymać go w swoim garażu.

Pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Jesteś niepoprawny – rzekła.

Pitt delikatnie ujął jej twarz w dłonie.

– I właśnie za to mnie lubisz.

***