Pitt nie mógł sobie wyobrazić, jak Gunn mógłby cokolwiek przeoczyć. Jego przyjaciel był kimś więcej niż tylko zdolnym, kompetentnym naukowcem. Był to umysł tak ostry, krytyczny i konstruktywny, jak to tylko możliwe. Gunn był też niezwykle uparty w realizacji swoich zamierzeń. Wydawało się, że w ogóle nie zna słowa "rezygnuję".
– Masz już choćby najmniejsze wyobrażenie, jaka toksyna jest przyczyną naszych problemów?
Gunn dopił piwo i wyrzucił pustą butelkę do tekturowego pudła, pełnego niepotrzebnych już wydruków komputerowych.
– Toksyna to pojęcie względne. Chemicy nie mówią o toksynach, tylko o poziomie toksyczności.
– Do czego zmierzasz?
– Rozpoznałem już wiele zanieczyszczeń i wiele składników naturalnych, zarówno organicznych jak metalicznych. Stwierdziłem na przykład niezwykle wysoki poziom pestycydów, których w Ameryce już się nie używa, ale które wciąż są szeroko stosowane w trzecim świecie. Nadal jednak nie mam pojęcia, czym się karmią te czerwone mutanty. I nawet nie bardzo wiem, jak szukać. Cała nadzieja w tym, że same wskażą mi drogę.
– Szkoda, miałem nadzieję, że już coś wiesz; im dalej się zapuszczamy, tym większe możemy mieć kłopoty, zwłaszcza jeśli zainteresują się nami tutejsze władze wojskowe.
– Pogódź się i z taką możliwością, że w ogóle nic nie znajdziemy – rzekł Gunn, zirytowany. – Chyba nie masz pojęcia, ile jest w świecie różnych związków chemicznych. Ludzkość wyprodukowała ich już ponad siedem milionów, a sami tylko naukowcy amerykańscy dodają do tego co tydzień sześć tysięcy nowych!
– Ale nie wszystkie są toksyczne.
– Właśnie próbuję ci wytłumaczyć, że prawie każda substancja chemiczna ma jakiś poziom toksyczności, czy też w pewnych warunkach okazuje się trująca. Nawet zwykła czysta woda może być dla człowieka szkodliwa, bo duża jej ilość wypłukuje z organizmu elektrolity.
– Więc nic jeszcze nie możesz powiedzieć?
– Chyba tylko jedno: tym stymulatorem nie są bakterie.
– Jak do tego doszedłeś?
– Sterylizując próbki wody. Wyeliminowanie bakterii ani trochę nie osłabiło płodności tego draństwa.
– Myślę, że znajdziesz ten stymulator, Rudi – Pitt poklepał Gunna po ramieniu.
– Jasne, że znajdę – zaperzył się Gunn. – Nawet jeśli to jest jakaś jeszcze nieznana substancja, i tak ją znajdę.
Sielanka skończyła się w południe następnego dnia, w godzinę po opuszczeniu Nigerii. Płynęli teraz odcinkiem rzeki, który stanowi naturalną granicę między Beninern i Nigrem. Pitt obserwował spokojnie przesuwające się z obu stron zielone ściany dżungli. Przed nimi łagodny łuk rzeki rysował się jak zakrzywiony palec kostuchy.Przy sterze siedział Giordino. W jego oczach widać było pierwsze oznaki zmęczenia. Pitt stał obok niego, śledząc wzrokiem szybującego przed nimi nad lustrem wody samotnego kormorana. Nagle, przed kolejnym zakrętem rzeki, ptak mocniej zatrzepotał skrzydłami i umknął między rosnące na brzegu drzewa. Pitt chwycił lornetkę i popatrzył w tamtą stronę.
Niemal natychmiast dostrzegł wysuwający się zza zielonej ściany dżungli szary dziób ścigacza.
– Zdaje się, że tubylcy chcą nam złożyć oficjalną wizytę.
– Widzę go… – Giordino wstał z krzesełka i przysłonił oczy od słońca. – Przepraszam – widzę je. Tam są dwa. I płyną prosto na nas. Chyba szukają guza.
– Jaką mają banderę?
– Beninu – odparł Pitt. – A ścigacze są chyba produkcji sowieckiej.
Odłożył lornetkę i otworzył broszurę z sylwetkami samolotów i okrętów krajów zachodniej Afryki.
– Ścigacz rzeczny – przeczytał – uzbrojony w dwa podwójne działka trzydziestomilimetrowe, strzelające z szybkością około pięciuset pocisków na minutę.
– Marnie – rzekł Giordino, studiując mapę. – Jeszcze czterdzieści kilometrów wzdłuż granicy Beninu. Gdyby tak dodać gazu, przy odrobinie szczęścia można by ich zgubić.
– Na szczęście lepiej nie licz. A jeśli dodasz gazu, to ci chłopcy nie pomachają nam chusteczką na pożegnanie. Przyjrzyj się ich działkom – mierzą dokładnie w naszą stronę.
– Masz rację, zwłaszcza że intryga się komplikuje. – Giordino wskazał ręką za rufę. – Wezwali sępa.
Nisko, zaledwie dziesięć metrów nad powierzchnią wody, leciał w ich stronę helikopter.
Pitt pochylił się nad lukiem prowadzącym do laboratorium i ostrzegł Gunna o zbliżającym się niebezpeczeństwie. Po chwili chemik wysunął głowę z luku.
– Trochę się tego spodziewałem – rzekł.
– Czekali tu na nas, dranie! – powiedział Pitt. – Może chcą tylko ukraść jacht, ale jak zobaczą, że jesteśmy tacy Francuzi, jak chórek Bruce'a Springsteena, to na pewno oskarżą nas o szpiegostwo i rozstrzelają. Wcale nie mam na to ochoty. Sandecker też nie będzie zachwycony, jak nie dostanie wyników badań. Czyli nie ma mowy o żadnych rozmowach, żadnych negocjacjach, żadnych wizytach na pokładzie. Idziemy na całość: albo my, albo oni.
– Nie dam rady załatwić od razu helikoptera i obu ścigaczy. Może uda mi się trafić dwie sztuki, ale tymczasem trzecia przerobi nas na marmoladę.
– Zrobimy to inaczej… – zaczął spokojnie Pitt, przyglądając się ścigaczom.
Gunn i Giordino wysłuchali uważnie jego planu.
– Macie jakieś wątpliwości? – spytał na koniec.
– W tych stronach raczej dobrze znają francuski. Jak sobie poradzisz?
Pitt machnął ręka.
– Będę improwizował.
– W porządku – rzekł Giordino.
Gunn skinął tylko głową. Mają klasę, pomyślał Pitt, nie pierwszy już zresztą raz.
Gunn i Giordino nie byli zawodowo wyszkolonymi komandosami, ale można było liczyć na ich odwagę, zdolność improwizacji i wytrwałość w najtrudniejszej nawet walce. Pitt nie czułby się pewniej, gdyby dowodził niszczycielem rakietowym z dwustuosobową załogą.
– Dobrze – rzekł z szerokim uśmiechem. – Teraz włóżcie hełmofony i włączcie radio.
Admirał Pierre Matabu stał na mostku pierwszego ścigacza i z podziwem i zazdrością obserwował przez lornetkę mknący po rzece sportowy jacht. Trzydziestoparoletni admirał był niski, tęgawy, a bogato zdobiony biały mundur własnego pomysłu podkreślał groteskowość jego postaci. Jako dowódca marynarki Beninu – pozycję tę zagwarantował mu brat, prezydent Tougouri – miał pod sobą czterystu ludzi, dwa ścigacze rzeczne i trzy pełnomorskie łodzie patrolowe. Miał też duże doświadczenie marynarskie: był przez trzy lata majtkiem na promie.
Obok niego, pół kroku z tyłu stał komandor Behanzin Ketou, dowódca ścigacza.
– To dobrze, admirale, że przyleciał pan ze stolicy i objął dowództwo operacji osobiście.
– Tak, mój brat na pewno się ucieszy, kiedy podaruje mu taki piękny jacht.
– Ci Francuzi przypłynęli tu dokładnie w wyliczonym przez pana terminie. Ma pan godny podziwu dar przewidywania.
– Może raczej telepatii; po prostu poddali się mojej sugestii – zażartował Matabu.
– To chyba ważni ludzie, jeśli stać ich na taki luksusowy jacht.
– To agenci wrogiego mocarstwa.
Ketou nie wyglądał na przekonanego.
– Jak na szpiegów, zachowują się zbyt swobodnie.
Matabu odsunął lornetkę od oczu.
– Kwestionuje pan moje informacje, komandorze? – spytał tonem przestrogi. – Niech mi pan wierzy, ci biali uczestniczą w wielkim spisku przeciwko naszemu państwu.
– Rozumiem, że aresztuje ich pan i zabierze do stolicy?
– Nie. To pan znajdzie dowody ich winy i przeprowadzi egzekucję.
– Nie rozumiem, sir?
– Zapomniałem dodać, że będzie pan miał zaszczyt osobiście dowodzić zespołem szturmowym, który opanuje jacht – oświadczył oficjalnie Matabu.
– Jestem przeciwny egzekucji – zaprotestował Ketou. – Francja zażąda śledztwa, kiedy dowie się, że zabito kilku jej wpływowych obywateli. Pański brat nie byłby z tego zadowolony…
– Wrzuci pan ciała do rzeki. I proszę nigdy więcej nie kwestionować moich rozkazów – przerwał chłodno Matabu.
– Tak jest, panie admirale – poddał się Ketou.
Matabu znów spojrzał przez lornetkę. Sportowy jacht był już tylko o dwieście metrów od nich. Wyraźnie zwolnił.
– Proszę przygotować ludzi do zajęcia jachtu. Osobiście wezwę tych szpiegów do poddania się.
Ketou polecił pierwszemu oficerowi, by przekazał rozkazy dowódcy płynącego nieco z tyłu drugiego ścigacza. Jeszcze raz popatrzył na zbliżający się wolno jacht.
– Dziwna rzecz – powiedział – Nikogo nie widać na pokładzie, z wyjątkiem sternika.
– Te białe świnie pewnie leżą pijane pod pokładem. Niczego nie podejrzewają.
– Ale jednak dziwne, że wcale się nami nie przejmują. Nie obchodzi ich nawet to, że skierowaliśmy lufy w ich stronę.
– Strzelać tylko w razie próby ucieczki – rozkazał Matabu. – Nie chcę uszkodzić jachtu.
Ketou skierował lornetkę na siedzącego za sterem Pitta.
– Sternik kiwa do nas i uśmiecha się.
– Zaraz przestanie się uśmiechać – Matabou wyszczerzył złowrogo zęby. – Za parę minut będzie martwy.
– Przyjdź pogadać do mego ogródka, rzeki pająk do muchy – mruknął Pitt, zapominając, że ma na głowie słuchawki z mikrofonem.
– Mówiłeś coś? – spytał Giordino ze swojej wieżyczki strzelniczej na rufie.
– Nic ważnego, tak tylko gadam do siebie.
– Nic stąd nie widzę – odezwał się Gunn tkwiący w forpiku, skąd mógł oglądać świat tylko przez dwa małe okienka wentylacyjne. – Mam strzelać na oślep?
– Zaraz ich zobaczysz – odparł Pitt. – Ale nie strzelaj, dopóki nie powiem.
– Gdzie jest teraz ten helikopter? – spytał Giordino, który też nie miał możliwości obserwacji; nie odsłonił jeszcze otworu strzelniczego, by nie demaskować się przedwcześnie.
Pitt rozejrzał się.
– Wisi sto metrów za nami, jakieś pięćdziesiąt metrów nad wodą. Przygotowywali się do morderczej walki. Mieli już pewność, że benińskie ścigacze i helikopter nie są tu po to, by sprawdzić jedynie dokumenty i przepuścić ich dalej. Trwali w milczeniu, wiedząc, że będą musieli walczyć, aby przeżyć. Nie czuli lęku, zresztą nie mogli sobie na to pozwolić; nie było już odwrotu. Ale nie byli bez szans. Trzy uzbrojone jednostki przeciw jednej to niewątpliwie wielka przewaga; przewagą Calliope, być może decydującą, była możliwość zaskoczenia przeciwnika.