Kitty cieszyła się powszechną sympatią. Ładna kobieta o niebieskich oczach i długich czarnych włosach, była córką bogatego hodowcy owiec z Canberry. Zaraz po ukończeniu gimnazjum zapisała się na kurs lotniczy. Rodzice, o dziwo, nie tylko jej tego nie bronili, ale nawet poparli oryginalną pasję córki: kupili dla niej używany dwupłatowiec Avro Avian, z otwartą kabiną i osiemdziesięciokonnym silnikiem Cirrus.
Pół roku później, na przekór wszelkim obawom i prośbom – teraz także ze strony rodziców – podjęła wieloetapowy lot przez wyspy Pacyfiku aż na Hawaje, gdzie lądowała wśród tłumów, niecierpliwie czekających na nią na lotnisku. Z twarzą spaloną od słońca, w poplamionej smarem wojskowej koszuli i takich samych szortach, Kitty niepewnie pomachała ręką i uśmiechnęła się blado, zaskoczona szumnym powitaniem.Kontynuowała jednak swoje rekordowe loty przez oceany i kontynenty; wkrótce podbiła serca milionów ludzi i stała się przedmiotem rozmów w milionach domów.To miał być ostatni już jej wyczyn lotniczy. W najbliższym czasie miała wyjść za mąż. Narzeczonego znała od dziecka – był właścicielem farmy sąsiadującej z posiadłością jej rodziców w Australii. Sława "zdobywców przestrzeni" była nietrwała, a przy tym, jak szybko zorientowała się Kitty, nawet dla najsławniejszych pilotów niewiele było zwykłej, dobrze płatnej pracy. Coraz częściej myślała więc o jakiejś stabilizacji, o założeniu rodziny. Właściwie chciała zrezygnować z tego lotu, ale w końcu postanowiła spróbować; jeszcze jeden, ostatni raz. Teraz cały świat lotniczy czekał na wiadomość o niej. W miarę jak mijały kolejne dni, nadziei było coraz mniej.
Odzyskała przytomność dopiero następnego ranka. Słońce zaczynało już smażyć piasek pustyni, kiedy wyrwała się z zamroczenia. Skupiła wzrok na dziwnym przedmiocie, tkwiącym tuż przed nią; był to rozszczepiony kikut śmigła. Obraz był zamazany. Potrząsnęła głową, by się ocknąć i całkowicie otrzeźwieć. Aż jęknęła z bólu. Ostrożnie dotknęła ręką czoła. Skóra była cała, ale pod nią, na granicy włosów, uformował się duży guz. Ostrożniej już zaczęła szukać innych obrażeń. Niestety, znalazła: lewa noga, która uwięzła pod orczykiem, była pęknięta w kostce i skręcona w kolanie.Wyplątała się z lotniczej uprzęży, wypchnęła drzwi kabiny i ostrożnie wydostała się z samolotu. Ciężko utykając zrobiła parę kroków, po czym osunęła się na piasek. Spróbowała ocenić swoją sytuację. Poczciwy Fairchild szczęśliwie uniknął pożaru, ale na pewno nie nadawał się już do dalszych lotów. Trzy cylindry silnika urwały się, kiedy kadłub szorował z impetem po skarpie; reszta zwisała żałośnie na wygiętych wspornikach. W zadziwiająco dobrym stanie było płócienne poszycie skrzydeł i kadłuba, ale podwozie połamało się całkowicie. Problem ewentualnych napraw miała więc z głowy.Następnym punktem było ustalenie, gdzie właściwie jest. Doszła do wniosku, że samolot zsunął się w koryto "billabongu", jak nazywają w Australii wysychające latem strumienie. Tyle, że tym korytem woda nie płynęła już pewnie od stu lat. Burza piaskowa skończyła się, ale Kitty i tak nie mogła rozejrzeć się po okolicy: strome ściany wąwozu wznosiły się na dobre dwadzieścia stóp ponad jej głową.
Nagle poczuła pragnienie. Przypomniała sobie o kanistrze. Pokuśtykała z powrotem do kabiny i sięgnęła pod fotel.W kanistrze pozostało niewiele ponad ćwierć galonu wody. Oceniła, że starczy jej to najwyżej na dwa – trzy dni, i to pod warunkiem, że za każdym razem będzie wypijać nie więcej niż kilka małych łyków.Postanowiła podjąć próbę dotarcia do jakiejś wsi lub do szlaku samochodowego. Pozostać tutaj oznaczało samobójstwo. Ewentualni ratownicy mogliby zobaczyć jej samolot tylko wtedy, gdyby przelatywali dokładnie nad jarem, w którym utknął. Na razie była jednak zbyt słaba i zbyt zszokowana, by wyruszyć. Wyciągnęła się wygodnie w cieniu samolotu i oddała się dalszym rozmyślaniom.Spędziła przy wraku jeszcze całą dobę. Poznała w tym czasie nieprzyjemną osobliwość klimatyczną Sahary: niewiarygodną rozpiętość dobową temperatur. W ciągu dnia upał doszedł do 49 stopni Celsjusza. W środku nocy pokładowy termometr wskazywał zaledwie plus cztery. Chłód nocy okazał się taką samą torturą, jak żar słoneczny za dnia. Wygrzebała sobie głęboką jamę w piasku, ale i tam, zwinięta w kłębek, co chwila budziła się, dygocząc z zimna.
Mimo to o świcie, nim jeszcze słońce oświetliło zachodnią krawędź jaru, wstała wypoczęta i zaczęła szykować się do drogi. Ze złamanej w czasie katastrofy podpory zrobiła sobie prymitywną kulę. Równie prymitywny, ale skuteczny okazał się parasol, którego pokrycie stanowił kawałek płótna oderwany z poszycia skrzydła. Korzystając z podręcznego kompletu narzędzi wymontowała z deski rozdzielczej busolę. Wiedziała, że musi kierować się w stronę szlaku samochodowego. To była jej jedyna szansa.
Miała więc gotowy plan działań i to dodało jej otuchy. Wzięła z kabiny dziennik pokładowy i zaczęła pisać pierwszą stronę czegoś, co będzie zapewne kroniką jej zmagań o życie w skrajnie trudnych warunkach. Opisała katastrofę, po czym naszkicowała plan wędrówki. Na południe, korytem billabongu, dopóki nie trafi na miejsce, w którym mogłaby łatwo wspiąć się po skarpie. Kiedy będzie już na otwartej przestrzeni, pójdzie prosto na wschód, by jak najszybciej dotrzeć do szlaku motorowego – może zresztą wcześniej trafi na jakieś plemię nomadów.
Wyrwała kartkę z dziennika i zatknęła ją na tablicy wskaźników; gdyby jakaś ekipa ratownicza znalazła wcześniej samolot, będą wiedzieli, gdzie jej szukać.Upał stał się nagle nie do zniesienia. Promienie słońca dotarły do dna jaru; odbijały się jak od lustra, od stromych piaszczystych ścian. Poczuła się jak w wielkim, otwartym palenisku. Z trudem chwytała oddech. Miała straszną ochotę wypić natychmiast, wielkimi haustami, całą wodę z kanistra.Jeszcze jedno, przypomniała sobie. Rozsznurowała wysoki lotniczy but. Choć zdejmowała go bardzo ostrożnie, ból pękniętej kostki był tak silny, że nie zdołała powstrzymać jęku. Zacisnęła zęby i mocno przewiązała kostkę jedwabnym szalikiem; musiała ją choć trochę unieruchomić. Potem wstała, przytroczyła do paska kanister i busolę, podniosła swój "parasol" i umieściła "kulę" pod pachą. Tak wyekwipowana ruszyła, kuśtykając, w piekielny żar Sahary.
Jeszcze przez wiele lat wznawiano poszukiwania Kitty Mannock, ale bez skutku. Żadnego śladu, żadnego szkieletu w kombinezonie lotniczym, żadnych szczątków samolotu. Nie natknęły się też na nią karawany, przemierzające wszerz i wzdłuż Saharę. Tajemnicze zniknięcie Kitty stało się jedną z największych nie wyjaśnionych zagadek w dziejach lotnictwa.Z czasem zaczęły się nawet pojawiać różne fantastyczne pogłoski i interpretacje. Niektórzy twierdzili, że przeżyła katastrofę, ale pod wpływem szoku doznała amnezji i żyje pod innym nazwiskiem gdzieś w Ameryce Południowej. Inni sądzili raczej, że wpadła w ręce Tuaregów i stała się ich niewolnicą. Jedynie późniejsze zaginięcie Amelii Earhart wywołało więcej spekulacji.A pustynia dobrze strzegła swego sekretu. Okoliczności śmierci Kitty Mannock i miejsce jej wiecznego spoczynku miały pozostać tajemnicą jeszcze ponad pół wieku.
Część I. Szał
1
Każdy, kto wędruje dni i tygodnie przez pustynię, bez widoku ludzi i zwierząt – wie, jak wspaniałą rzeczą jest pierwszy ślad cywilizacji, choćby najbiedniejszej i najbardziej prymitywnej. Na widok pierwszej osady ludzkiej zgodny okrzyk radości wyrwał się z piersi jedenastu turystów i pięciu kierowców-przewodników, podróżujących przez pustynię pięcioma landroverami. Spoceni, brudni i zmęczeni tygodniową podróżą przez pustkowie uczestnicy wycieczki "Safari na Saharze", zorganizowanej przez firmę Backworld Explorations, cieszyli się zwłaszcza perspektywą kąpieli.
Mieli przed sobą miejscowość Asselar, małą oazę w centrum Sahary, na terytorium Mali. Gliniane chaty otaczały studnię w korycie dawno wyschniętej rzeki, która przecinała aluwialną równinę. Domy na obrzeżach wioski były opuszczone i zrujnowane. Szare zabudowania tak dalece wtapiały się w bezbarwny i surowy pejzaż, że wioska z większej odległości była niewidoczna.
– No, nareszcie dotarliśmy – rzekł major Ian Fairweather, kierownik wycieczki, do turystów, którzy wysiedli już z samochodów i skupili się wokół niego.
– Patrząc na dzisiejsze Asselar – powiedział – nikt by się nie domyślił, że stanowiło kiedyś ważne skrzyżowanie dróg różnych kultur zachodniej Afryki. Przez pięć stuleci, dzięki obfitym zasobom wody, służyło za miejsce postoju i odpoczynku wielkim karawanom handlowym i transportom niewolników.
– Dlaczego aż tak podupadło? – spytała ładna Kanadyjka, ubrana tylko w biustonosz i szorty.
– Wpłynęło na to wiele rzeczy. Wojny, podboje Maurów i Francuzów, zniesienie niewolnictwa, a przede wszystkim fakt, że karawany poszły innym szlakiem, bliżej wybrzeża. Powiew śmierci przeszedł tędy czterdzieści lat temu, kiedy studnie zaczęły wysychać. Dzisiaj woda jest już tylko w jednej, a i to dopiero na głębokości pięćdziesięciu metrów.
– Trudno nazwać to wielkomiejskim rajem – mruknął grubas mówiący silnym hiszpańskim akcentem.
Major Fairweather, wysoki, szczupły mężczyzna, były oficer Marynarki Królewskiej, uśmiechnął się grzecznie.
– Mieszka tu parę rodzin Tuaregow. Porzucili tradycje nomadyczne i głównym źródłem ich utrzymania są niewielkie stada kóz oraz piaszczyste działki, podlewane wodą ze studni. Zbierają także na pustyni półszlachetne kamienie; polerują je, potem wiozą do Gao i tam sprzedają jako pamiątki dla turystów.
Londyński adwokat, ubrany w nieskazitelny strój safari w kolorze khaki i tropikalny hełm, wskazał na osadę hebanową laską.