– Jak się to zrobi po mojemu, to tak.
– Jadę z tobą.
W zasadzie miałem zamiar odbyć tę pierwszą podróż sam. Ale reakcja Christiana sprawia mi przyjemność.
Tyle razem narozrabialiśmy! Napisano nawet o nas artykuł w prasie, w �Sud Ouest", pod tytułem �Początkujący gangsterzy". To równy facet, odważny i tak spokojny, że nic, absolutnie nic, nie może go wytrącić z równowagi.
– A twoja żona?
Obala tę wątpliwość.
– Mam ją w dupie.
Z grzeczności próbuję się za nią wstawić.
– Wygląda bardzo miło.
Patrzy na mnie przez chwilę. Wie, co myślę o kobietach, i zna moją opinię na temat małżeństwa.
– Charlie, nie zawracaj głowy. Wiesz, jak to jest. Na początku fajnie nam było w łóżku, podobało mi się to… Ale odkąd ma to dziecko, stała się nie do zniesienia. Zostawiam jej moją forsę i jadę z tobą. Wakacje dobrze mi zrobią.
Następnego dnia odwiedzamy okoliczne cmentarzyska samochodów, żeby znaleźć sobie wóz. Znajdujemy na trzecim. Właściciel złomu, młody facet, mówi nam, że ma właśnie do sprzedania peugeota 404?
– Od razu mówię, że nie wygląda najlepiej.
Ma akcent południowego zachodu, aż uszy bolą. Jest pół-Cyganem i zapewne półzłodziejem. Jeśli sam mówi, że nie jest to najlepsza okazja, to znaczy, że wóz się rozsypuje.
To wrak koloru piaskowego, poobcierany i pokryty pęcherzykami rdzy. Chris robi minę zawodowca i obchodzi samochód dookoła.
– Charlie, chodź zobaczyć.
W środku nie ma nawet jednej klamki na swoim miejscu, siedzenia są dziurawe, a podłoga przepuszcza światło. Chris ciągnie za kawałek blachy. Szeroki pas przeżartego metalu zostaje mu w ręku.
Prostuje się, zapala mecarillo i podsumowuje:
– Ten wóz się sypie.
Zwracam się do Cygana:
– Jeździ to?
– Tak, jeździ, używam go na zakupy.
– I ile za niego chcesz?
– Boja wiem… Sześćset franków.
Patrzę na Christiana i decyduję:
– Bierzemy go.
– Zgoda.
Cygan patrzy na nas przez chwilę, nie rozumiejąc. Z trudem powstrzymuje uśmiech, który rozszerza się, kiedy podaję mu dwa banknoty pięćsetfrankowe.
– Za nadwyżkę nałożysz mi do bagażnika części zamienne do peugeota i znajdź mi magnetofon i jakieś kasety, jeśli masz.
Z pomocą Christiana, który nosi jak najmniej. Cygan wypełnia mi bagażnik różnymi częściami, jak leci. Po półgodzinie magnetofon jest zamontowany i gość odstępuje nam parę swoich własnych kaset, ze Stonesami, Dorsami i Janis Joplin.
Możemy jechać. Silnik zapala od razu. Pochylony przy opuszczonej szybie Cygan pyta:
– Daleko tak jedziecie?
Odpowiada mu Christian spokojnym głosem.
– Do Afryki.
– Nie?
Teraz już śmieje się otwarcie. Pozostawiamy go rozbawionego i wracamy do centrum Bordeaux. Po południu Christian zajmuje się dokumentami, dowodem rejestracyjnym i ubezpieczeniem.
Około siedemnastej wyruszamy na południe.
– Dokąd konkretnie jedziemy, Charlie?
– Do Niamey, w Nigrze.
– O, kurwa!…
Dziś rano przekroczyliśmy granicę hiszpańską. Ja prowadzę. Żeby ze mną rozmawiać, Christian musi podnosić głowę. Po stronie pasażera kawałek podłogi puścił i połowa siedzenia zwisa pod samochodem, niedługo po naszym wyjeździe.
– Charlie, powiedz, gdzie jest ten Niger?
– Zaraz pod pustynią, po Algierii.
– Tam są Murzyni?
– Uhm.
– Są tak samo tępi jak ci, którzy mieszkają we Francji?
– Nie. Tam są w swoim środowisku. Ci z buszu są fajni. Ci z miast są zepsuci. Za bardzo lubią pieniądze. Naśladują swoich kolonizatorów. Chociaż nie powinni.
Zapala mecarillo i sięga ręką do tyłu, żeby wziąć jakąś butelkę. Mamy tu parę litrów anyżówki, whisky, koniaku, wina bordeaux, a także sery. Możliwości Christiana zadziwiają mnie. Pije, po czym sika. Odkąd jesteśmy w Hiszpanii, narzeka, że za granicą źle się jada. Christian nigdy nie wyjeżdżał z Francji. Będzie cierpiał w Afryce, jeśli chodzi o jedzenie.
– To prawda, że tam zjadają się między sobą?
– Tak. Czasami…
– O, kurwa…
To cały Christian. Pojechał ze mną nie mając zielonego pojęcia o tym, dokąd jedzie. Zaśmiewamy się bez przerwy. Od wyjazdu całkowicie się odnaleźliśmy nawzajem. Magnetofon, dużej mocy, gra na cały regulator. Christian ubrany jest jak na letnisko, cały na biało i w tenisówkach. Nacisnął sobie na oczy małe słomiane sombrero, co uzupełnia jego wygląd �a la mecarillo".
– Dobry interes zrobiliśmy z tym wozem, nie?
Fakt, że samochód zachowuje się bez zarzutu. Jeśli nie liczyć jakichś metalicznych, nie zidentyfikowanych stuków oraz przeciągu, silnik musi być w dobrym stanie. Pracuje równo. Nie znam się zupełnie na mechanice i Christian też nie. Podczas postoju, jeszcze we Francji, obszedł samochód dookoła i powiedział:
– Charlie, trzeba dbać o wóz, nalewać wody i sprawdzać poziom oleju.
– Myślisz?
– Jestem pewien. Poza tym, trzeba nalewać benzyny.
Dał parę kopniaków w opony i zapewnił mnie, że są dobre.
Podczas kontroli drogowej gliniarz doradził nam jednak, żeby je zmienić. Jazda na łysych oponach jest niebezpieczna, a w dodatku zabroniona. Odparliśmy, że właśnie jedziemy to załatwić, i zmyliśmy się.
Christian ma prawo jazdy. Co do mnie, to miałem ich kilka. Niektóre kupiłem,, żeby dostać pozostałe, musiałem oszukiwać. Nie mam pojęcia o znakach drogowych.
Jedziemy bez przerwy, chyba że Christian chce się wysikać. Praktycznie prowadzę zawsze ja. W Barcelonie aptekarka trochę głupsza od innych zgodziła się sprzedać mi bustai, i połykam pigułkę za pigułką.
– Co to za świństwo?
– Tabletki na schudnięcie.
– Po co to bierzesz?
– W dużych dawkach to środek pobudzający. To mocniejsze niż speed.
– No tak, to po prostu świństwo!
I sięga za siebie po omacku, by złapać jakąś butelkę.
Przejazd samochodem przez kraj europejski nie ma w sobie nic interesującego. Zamierzam jechać bez zatrzymania aż do Adraru, wrót do tej pustyni, w którą chcę się zagłębić. Stąd to teraz dwa tysiące kilometrów. Szybko dojeżdżamy do Algeciras, hiszpańskiego portu, skąd wsiada się na prom do Maroka.
Po dwugodzinnej przeprawie, w całości spędzonej w barze, lądujemy w Ceucie. Jest to hiszpańska enklawa na marokańskim terytorium. Całe miasto to strefa bezcłowa. Christian jest zachwycony okazją. Korzysta, żeby zaopatrzyć się w alkohole.
Jego radość nie trwa długo. Zaraz po wyjeździe z miasta czekają na nas marokańscy celnicy w długim, brudnym baraku. Każą czekać całymi godzinami rodzinom obładowanym bagażami i tekturowymi pudłami. Ci panowie postanowili obrzydzić nam życie. We wściekłość wprawia mnie jakiś grubas, władczy, w nieświeżym mundurze. Jest pełen wyższości, podejrzliwy, i tracimy z nim godzinę. Rozpoczyna dokładne przeszukanie. Znajduje butelki z alkoholem żąda swojej części. Odstępuję mu kilka.
Już od pierwszej chwili ta świnia popsuła mi powrót do kraju.
Urodziłem się w Maroku i spędziłem tam dzieciństwo. Zachowałem z tego okresu najlepsze wspomnienia. Tak bardzo cieszyłem się na myśl, że spędzę tam znowu kilka dni, a teraz już nic z tego. Postanowiłem przejechać przez Maroko i rwać prosto na południe. Christian nie jest zachwycony utratą swoich butelek i mamrocze coś w swoim fotelu. Pomimo fali nienawiści, jaka mnie ogarnęła, zwielokrotnionej pod wpływem bustai, staram mu się przedstawić inny obraz Maroka. Celnicy to po prostu gliniarze. Kraje trzeciego świata i dyktatorzy, których tam zatrzęsienie, stawiają sobie za punkt honoru, by ubrać w mundury najgłupszych ludzi w kraju. Im tyran jest silniejszy, tym większymi kretynami są jego psy. A na dole, nie dokształceni, otumanieni propagandą, prości ludzie mogą tylko się zamknąć do czasu, kiedy jeszcze silniejszy facet albo jeszcze większy szaleniec potrafi wyrwać ich z tej bierności.
Przekraczamy masyw K'etama. Podekscytowany nie zwalniam na serpentynach górskiej drogi. Zaczynam odczuwać uboczne efekty bustai. Kark mam obolały. Wszystkie mięśnie mi sztywnieją. Myśl o jedzeniu napawa mnie wstrętem. Christian obżera się w oberży przy szosie. Ja kupuję sobie paczuszkę haszu od klientów, którzy palą bez przerwy, i wypijam bez przyjemności miętową herbatę.
A przecież tak dawno miałem ochotę na tę herbatę. Należy ona do moich wspomnień z dzieciństwa spędzonego w Tarroudant, na pustyni marokańskiego południa. Jedna z ostatnich rzeczy, jakie pamiętam, pochodzi z okresu deklaracji niepodległości. Mam dziesięć lat i siedzę pod stołem z moimi braćmi i siostrą. Na zewnątrz wszystkie okna udekorowane są czerwonymi flagami marokańskimi, z wyjątkiem okien naszego mieszkania. Mój ojciec, legionista, wywiesił barwy francuskie. Sam, z gołą głową i w rozpiętej koszuli, strzela z pistoletu. Matka podaje mu pełne magazynki i �koktajle Mołotowa", które przygotowała. Oboje są przekonani, że tamci przyjdą nas wyrżnąć.
Christian śmieje się, słuchając moich opowieści.
– No, no, ostro wtedy było.
– Ostatnie chwile były trochę trudne. Ale tamci mieli rację, że się zbuntowali. Epoka kolonialna już się zakończyła.
Powtarzam mu, że Marokańczycy to ludzie sympatyczni, przyjaźni i bardzo gościnni. Ale po tych kilku beznadziejnych przykładach, jakie widział na własne oczy, nie udaje mi się go przekonać, a nie ma już okazji, żeby zobaczyć inne.