Выбрать главу

Przejeżdżamy przez Maroko w rekordowym czasie. Christian drzemie obok mnie, rzecz dla mnie niemożliwa, bo zbytnio jestem podekscytowany speedem, który utrzymuje mnie na fali.

Na pełnym gazie jedziemy drogą na Figuig, która na szczęście nie jest zbyt uczęszczana. Nieliczne ciężarówki, które jadą z przeciwka, Zmuszają mnie do zjeżdżania na pobocze, bo droga jest o wiele za wąska, żeby pomieścić dwa pojazdy obok siebie. Do Figuig dojeżdżamy wczesnym rankiem. Załatwiamy tylko formalności celne po stronie marokańskiej, oddajemy parę butelek, i w drogę.

Po stronie algierskiej zmiana jest natychmiast odczuwalna. Celnicy są sympatyczni i wykonują swoją robotę nie oczekując od nas niczego. Mimo to daję im parę butelek wódki. Zamierzam przejeżdżać tędy często i zależy mi, żeby zachowali o mnie jak najlepsze wspomnienie. Algierskie szosy są o wiele lepsze od marokańskich. Są szerokie, a nawierzchnia jest doskonale utrzymana. Z nogą wciśniętą w pedał gazu przemierzamy w godzinę odległość Figuig – Behar.

Tutaj postój. Kawa, benzyna, piętnaście minut przerwy. Mam zamiar od razu pokonać drogę do Adraru, gdzie zaczyna się szlak. Taki postawiłem sobie cel.

Tych ostatnich sześćset kilometrów to najtrudniejszy odcinek. Jesteśmy już porządnie zmęczeni i mamy dość tej jazdy. Szosa rozwija się przed nami, prosta aż po horyzont i ciągle jednakowo szeroka. Jedynie piaskowe zaspy zmuszają nas od czasu do czasu do zwolnienia tempa. Dookoła, jak wzrokiem sięgnąć, ogromne pomarańczowe wydmy, jak na pocztówkach. Jest to zapewne wspaniały widok, ale nie mam czasu się nim rozkoszować. Chcę już jechać. Od wyjazdu z Francji nie zmrużyłem oka i koniecznie muszę już odpocząć. Christian też nie wygląda już tak świeżo, i przestał się odzywać. Z zaciśniętymi zębami jedziemy tak jeszcze kilka godzin. Wreszcie, około siódmej, wjeżdżamy do Adraru.

***

Domy są kwadratowe, bez okien. Ściany są wszystkie czerwone jak krew. Miasto jest bardzo małe. W parę minut znajduję jedyny tu hotel, na głównym placu. Pokój jest brudny. Każę zmienić pościel.

Christian bierze prysznic. Szybko wychodzi, z ręcznikiem owiązanym dookoła bioder, i kładzie się z ogromnym westchnieniem ulgi. Moja kolej. Kiedy wychodzę, odświeżony, parę minut później, Christian już śpi, w tej samej pozycji, nie wsunął się nawet pod prześcieradło. Kładę się, ale jestem zbyt napięty, by zasnąć. Potrzebuję paru skrętów z marokańskiego haszu, żeby zniwelować działanie speedu, rozluźnić ciało i wreszcie móc pogrążyć się we śnie.

Następnego dnia rano budzi mnie Christian. Spałem piętnaście godzin. On jest już odświeżony, ogolony, z apaszką na szyi i w sombrero na głowie. Sala baru jest pusta. Tylko kelner, siedzący za ladą, zagłębiony jest w lekturze �El Mudżahidin", miejscowej gazety. Kiwa głową potakująco na nasze zamówienie, ale potrzebuje dobrych dziesięciu minut, żeby złożyć swojego szmatławca i przynieść nam dwie letnie i obrzydliwe kawy.

Knajpa chyba nie robi interesów. Kiedyś musiało tu być przyzwoicie, może nawet luksusowo, ale od dawna nikt o nic nie dba. A przecież nie jesteśmy jedynymi klientami. Dziś rano Christian zauważył dwóch Europejczyków. Ich samochód, citroen mehari, zarejestrowany we Francji, zaparkowany jest na placu przed hotelem.

Jest już bardzo gorąco. Adrar to wymarłe miasto, przynajmniej o tej porze. Tutejsze dwa czy trzy bistra są puste. W paru sklepach są lady, ale nie ma nic do sprzedania. Zapiaszczone uliczki wyglądają jak opuszczone. Widać trochę ruchu na stacjach benzynowych, położonych na krańcach jedynej asfaltowej drogi. Dalej już nic. Pustynia.

***

Kiedy wracamy do hotelu, obaj Europejczycy siedzą przy jednym ze stolików. Szybko nawiązujemy znajomość. Rene i Patricio, obaj pochodzą ze wschodniej Francji i zamierzają przejechać przez Saharę dla sportu. Zgodnie ze swoim zwyczajem Christian rozwija rozmowę. Szybko zaznacza, że jestem specjalistą od saharyjskich szlaków. W dwie minuty później dowiaduję się, że jestem największym znawcą Afryki, królem pustyni. Podczas gdy on faszeruje ich andronami, ja czuję się coraz gorzej. Te dwa i pół tysiąca kilometrów non stop nadwerężyły mnie. Wyrzucam resztę bustai.

W pokoju powietrze nawet nie drgnie. Biorę prysznic i cały mokry rzucam się na łóżko. Kiedy się budzę, jest noc. Na dole trwa zabawa. Obaj turyści są już podpici. Christian dostarczył alkohol, którego tutaj dostać nie można. Jest z nimi jeszcze ktoś. To dziewczyna, Monique, obywatelka Luksemburga, która przyjechała prosto stamtąd. Jest gruba z poczciwymi czerwonymi policzkami i opadającym tyłkiem, miła i gadatliwa. W Luksemburgu przeżyła krótki romans z malijskim studentem i jedzie teraz do niego.

Christian oczywiście zmyślił, że znam Mali. Monique pyta mnie:

– Nie znasz przypadkiem Youssoufa Bodialo?

Dla śmiechu każę jej powtórzyć nazwisko, po czym tłumaczę jej, że w Mali jest pięć milionów mieszkańców i że to duży kraj.

– Ale nie martw się, znajdziesz. Oni są wszyscy podobni.

Jej piękne oczy pozostają bez wyrazu. Trochę czasu upływa, zanim zrozumie i uśmiechnie się.

Połykam jakiś gulasz barani, tłusty i ostro przyprawiony, i zostawiam ich.

***

Następnego dnia rano znów budzi mnie Christian, jakimś cudem ma doskonałą i gorącą kawę.

Uśmiecha się szeroko.

– Charlie, ci dwaj to jelenie.

Jest rozradowany. Opowiedział im, że znam cały afrykański rynek i że mogę im pomóc, jeśli będą chcieli sprzedać swego mehari w Nigrze.

– I co ci powiedzieli?

– Są zainteresowani, zwłaszcza gruby. Zadali parę pytań na temat stanu naszego peugeota, ale nawsadzałem im kitu. Jesteśmy z nimi umówieni.

– Kiedy?

– W południe. Zapraszają nas na piknik.

Wstaję, żeby wziąć prysznic i ogolić się. Dobra forma nareszcie powróciła. Nie lubię pikników, ale robota Christiana jest interesująca. Jedziemy tylko jednym samochodem, jeśli uda się załatwić drugi, to zyski też zwiększą się odpowiednio. Christian pogwizduje w swoim pokoju, naprawdę jest dzisiaj w świetnym humorze.

– Poza tym załatwiłem tę dziewczynę z Luksemburga.

– O! Dobrze było?

– Nie. Zbyt bierna. Ale to nieważne. Rozumiesz, teraz, kiedy działam na skalę międzynarodową, muszę załatwić parę cudzoziemek.

– No tak, rozumiem.

Piknik ma miejsce poza Adrarem. Jedziemy za mehari obu frajerów. Monique, cala radosna, jedzie z nami. W czasie drogi mówi:

– Charlie, chciałabym pojechać z wami.

– To niemożliwe.

Tłumaczę jej łagodnie, że z tyłu załadujemy dwustulitrową beczkę benzyny i że nie będzie dla niej miejsca. Nalega, bo boi się wsiąść do algierskiej ciężarówki, ale pozostaję nieugięty.

Dojeżdżamy do rodzaju rzadkiego gaju palmowego, skrawka cienia pośrodku piasków. Jak to podejrzewałem, Rene i Patricio to specjaliści od sprzętu składanego. W parę minut montują nam mały stolik z laminatu, płócienne krzesła, bidony, plastikowe kubki. Gdyby mogli przywieźć składane talerze, przywieźliby je. Są najwyraźniej dumni ze swego wyposażenia i odgrywają przed nami swój teatr. Zwłaszcza Rene jest wobec mnie po prostu uniżony. Tego zawsze nienawidzę.

Jest gruby, mały i nosi idiotyczne szorty. Jest strażakiem czy kimś takim. Drugi, Patricio, jest instruktorem narciarskim. Pracuje w sezonie, a przez pozostałą część roku nie robi nic. Jest miły i nie uważa za stosowne odgrywać roli pana domu, jak jego kumpel.

Na zakończenie posiłku strażak sprząta ze stołu. Termos, kawa, trzeba przyznać, że dbają tu o nas. Następnie wyciągają ogromną mapę Sahary, na której ich trasa wyrysowana jest ołówkiem, i zaczynają zadawać pytania.

Patrzę z zainteresowaniem. Po raz pierwszy oglądam mapę pustyni. Trzeba skorzystać z tej okazji, żeby dowiedzieć się paru rzeczy, bo jedyne informacje, jakie mam, pochodzą od Alaina, tego z Bordeaux, którego spotkałem w Niamey. Na każde z moich pytań odpowiadał: "To małe piwo".

Christian pochylił się nad mapą. Patrzy, dokąd jedzie. Rene wodzi palcem po narysowanej linii. Na każdym etapie pytanie.

– Często przejeżdżałeś przez Tanezrouft, Charlie?

– Tak.

– A ten piach, tutaj, w punkcie czterysta, ciężki jest?

– To małe piwo.

Najwyraźniej przestudiowali tę swoją trasę i powtarzali co wieczór.

– A Adrar Iforasów?

– Małe piwo.

Christian wpatrzony jest w mapę i rozmarzył się. Tamci dwaj ciągną mnie do swego mehari. Koniecznie chcą poznać moje zdanie na temat ich samochodu i wyposażenia. Mają tego pełno. Zabrali ze sobą imponującą ilość kanistrów, skrzynek i innych rzeczy. Nowiutkie podkłady pod koła są starannie poprzyczepiane po bokach. Całość wygląda bardzo elegancko.

– Macie za duże obciążenie, chłopaki. Ale mehari to dobry wóz. Przypominam sobie Ciastkarza: ostrzegam ich, że będą ciągle łapać gumy. Rene z wielką dumą wyciąga skrzynkę zawierającą cały zestaw materiałów do łatania ogumienia. Patricio nieśmiało wypowiada komentarz na temat mojego samochodu. Patrzę na niego i pytam, co mu się nie podoba w moim peugeocie, po czym, jako że pikniki męczą mnie szybko, przyspieszam przygotowania do powrotu.

***

Po południu Christian bierze samochód, żeby odbyć małą przejażdżkę ze swoją ukochaną, i proponuje, że przy okazji zrobi zakupy na podróż.

– Weź benzynę. Kup dwustulitrową beczkę, napełnij ją i połóż na tylnym siedzeniu.

– Kupić coś do jedzenia?

– Tak, kup trochę sardynek.

– A woda?

– Tak, trzy litry wody.

– To wystarczy?

– Tak! Mamy tylko siedemset kilosów do przejechania.

Jutro wyjeżdżamy. Na ostatnią kolację Christian wyciągnął nowe butelki alkoholu. Obaj górale są cali podekscytowani. Takie harcerskie wieczorki i kretynizmy, jakie się przy takich okazjach opowiada, zawsze mnie denerwowały. Monique nadal walczy, żeby dostać miejsce w naszym peugeocie. Posyła mi przeciągłe spojrzenia. Nie mogę się powstrzymać, żeby jej nie powiedzieć, że ma opadający tyłek, i że tego nie lubię, po czym idę spać. Następnego dnia rano, przy odjeździe, czeka mnie przykra niespodzianka. Dziewczyna jest przy wozie. Jeszcze raz prosi, żeby ją zabrać.