Jestem cierpliwy.
– Monique, bądź tak miła i nie nalegaj. Widziałaś, że nie mamy miejsca, więc dlaczego nie poprosisz górali, oni mają wolne siedzenie.
Głupia popłakuje.
– Oni nie chcą.
– Więc pojedź ciężarówką.
– Nie chcę.
Panienka nie chce. Panienka postanowiła dać nam popalić. Przed moim samochodem stoi siedemdziesiąt pięć kilo bierności. Christian rozkłada bezsilnie ręce. Próbował wszystkiego. Zgadzam się.
Trzeba przejść przez cło. To mały budynek, czerwony jak pozostałe, trochę poza miastem. Naprzeciwko placyk z ubitej ziemi służy jako parking, stoją tam, dwie ciężarówki. To miejscowe landary, stare, powgniatane i pokryte plackami piachu przyklejonego do karoserii. Wokół nich kilkunastu mężczyzn z plemienia Tamachek, pustynnych nomadów, rozładowuje jeden po drugim worki z towarem. Celnicy, w szarych mimo upału pozapinanych mundurach, nadzorują przebieg operacji. Otwierają losowo kilka worków, dla kontroli. Przeszukują ciężarówki po ich opróżnieniu. Następnie, kiedy wszystko zostaje sprawdzone, Tamachekowie ponownie ładują na wozy dziesięć ton worków.
W naszym przypadku formalności są krótsze. Rene i Patricio jadą tuż za nami. Nasza pani pasażerka dołącza do nas z ogromnym plecakiem. Wór jest równie wielki co ona, i zabiera tyleż miejsca. Upycham go jak mogę nad beczką, z tyłu, i ruszamy.
Przez pierwszych dziesięć kilometrów jadę za ciężarówkami. Trzymam się parę metrów z tyłu i cały czas pogrążeni jesteśmy w tumanach pyłu, jakie wzbijają w niebo. Musieliśmy zamknąć okna. Bez wentylacji samochód zamienia się w piec. W tej żółtej mgle nie widzę zupełnie nic i parokrotnie muszę ostro hamować. Głowa Monique uderza o przednią szybę. Koleiny są głębokie i szorujemy podwoziem po ziemi.
– Christian, ile mamy do Reggane?
– Mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów. Wyprzedzam obie ciężarówki i mając wolną drogę wciskam gaz do dechy. Obaj turyści zostają w tyle.
– Monique, przesuń się, przeszkadzasz mi.
Peugeot 404 jest wąski i ta gruba przeszkadza mi w odpowiednio płynnym zmienianiu biegów. Przyciska się do Christiana i w końcu siada mu między kolanami.
W ten sposób mam swobodę ruchów i bawi mnie ta przejażdżka. Ślady opon na szlaku są doskonale widoczne. Wystarczy jechać za nimi. Jeśli weźmie się koleinę między koła, rzecz jest dziecinnie prosta. Z głośnika wyje Janis Joplin, szyby opuszczone, w samochodzie ciepły wiatr, wciskam gaz, ile się da…
Szlak nie jest w najlepszym stanie. Czasami muszę omijać dziury metrowej głębokości, skręcając w ostatniej chwili. Przez mniejsze przelatuję. Samochód odrywa się od ziemi. Przy każdym ponownym kontakcie z ziemią ten kurewski plecak spada mi prosto na kark. Monique natychmiast go poprawia.
Jeździłem już po takich szlakach w wielu miejscach świata i ten nie przedstawia dla mnie żadnych specjalnych trudności. Jestem tylko trochę niespokojny o samochód, który zaczyna rozpadać się na odcinkach wybojów, tak zwanej blachy falistej. Na szczęście odcinki takie są rzadkie. Przez dwie minuty trwają gwałtowne wstrząsy, po czym ponownie pokazuje się piasek. To małe piwo.
Miejscami szlak ma sto metrów szerokości. Przejeżdżamy nie opodal małych grup kwadratowych domków, w dali widać palmy. Od szlaku odchodzą zapiaszczone drogi, prowadzące gdzieś poza horyzont, gdzie zapewne znajdują się wioski.
Trzy godziny później przejeżdżamy koło małego skupiska czerwonych domków. Trochę dalej widać mały fort, tego samego koloru, otoczony niskim murkiem: to Reggane.
Panienka przygotowuje nam sandwicze z sardynkami z puszek, które Christian kupił w Adrarze. Szybko zjadamy ten posiłek uzupełniony herbatnikami przywiezionymi przez dziewczynę.
Układamy się wygodnie i korzystamy z wieczornego spokoju. Zachód słońca, podobnie jak wschód, to jedna z najpiękniejszych chwil na pustyni. Słońce tworzy wtedy wspaniałe pasmo najróżniejszych odcieni koloru pomarańczowego, które zlewają się z ciemnym granatem nieba. Jest chłodniej, i odkąd zabroniłem Monique skarżyć się na zmęczenie, panuje całkowita cisza.
Noc zapada w dziesięć minut. Magiczna chwila przemija. Luksemburg śpi. Układamy się, by pójść w jego ślady. Później, w ciągu nocy, nadjeżdżają ciężarówki. Słyszę jeszcze tylko jakieś urywki rozmowy między Christianem i obu góralami, jakieś arabskie głosy, i wreszcie zasypiam.
Kiedy się budzę, pierwsza rzecz, jaką widzę, to pustynia.
Rozciąga się przede mną ocean piasku, w nieskończoność, płaski i bez żadnych przeszkód. Natężenie światła jest już silne, ale nie ma jeszcze upału. Siedząc na murku zapalam skręta zapatrzony w ten bezkres.
Przyłącza się do mnie Christian. Zwrócony ku tej gigantycznej przestrzeni złotego piasku, w sombrero na głowie, głośno formułuje swoją myśclass="underline"
– O kurwa…
Nie jest to strach. Christian to jeden z najodważniejszych facetów, jakich znam. To szacunek. Pierwszy raz przejechałem Saharę z Miguelem. Byłem pasażerem, na dachu ciężarówki. Tym razem z tą pustynią trzeba będzie powalczyć.
– Spokojnie, to małe piwo.
Przez chwilę rozkoszujemy się widokiem i ciszą. Za nami pomału zaczyna się ruch. Wracamy do pozostałych.
Ciężarówki i mehari zaparkowane są po drugiej stronie murku. Monique przygotowuje kawę. Siedzący obok niej Rene i Patricio zasypują mnie komentarzami na temat wczorajszego przejazdu. Odciągam moją pasażerkę na bok.
– Słuchaj, dzisiaj mamy do przejechania sześćset sześćdziesiąt kilosów. Monique, grubasku, bądź taka miła i pojedź ciężarówką.
– Och, Charlie, proszę cię, nie.
Ogarnia ją panika, nie nalegam, ale muszę pozbyć się plecaka. Wyciągam go z samochodu i idę do ciężarówek.
Kierowcy są pochłonięci pracą. Pomocnicy zapalili małe ogniska i gotują herbatę. Inni przeglądają silniki, pochyleni nad mechanizmami bez pokryw.
Kierowca pierwszej ciężarówki, żółtego berlieta, przyjmuje mnie przyjaźnie. Nazywa się Wallid. To Arab urodzony w Paryżu, ma około trzydziestki. Za jego wyczyny w Barbes wydalili go z Francji. Od paru miesięcy prowadzi ciężarówki na pustyni.
Nie ma problemu z plecakiem Monique.
– To twoja żona?
– Nie. Spotkałem ją w Adrarze.
– Daje dupy?
Od czasu kiedy turyści zaczęli przyjeżdżać do Północnej Afryki, dla Arabów europejska kobieta to kurwa i nic poza tym. Chodzi z mężczyznami do łóżka, choć nie są jej mężami.
– Powiedz jej, żeby jechała z nami.
Tłumaczę mu, że panienka się ich boi. Wybucha śmiechem, mówi coś po arabsku do pomocników, i wywołuje ogólne wycie. Żartują między sobą po arabsku i robią obsceniczne gesty. Zostawiam ich rozbawionych.
Druga ciężarówka to pomarańczowy mercedes. Ten model, 19-24, jest popularny w Afryce. Jest przeciążona. Afrykańscy kierowcy nigdy nie przestrzegają norm załadunku. Skoro w Europie wóz może przewozić dziesięć ton, to znaczy, że udźwignie i piętnaście.
Właścicielem jest Ajudżil, gruby spokojny facet w zawoju i okularach. Siedzi na macie, poza zasięgiem spojrzeń i pali kit. Proponuje mi colę, jego pomocnik, ogromny Tamachek w brudnym płaszczu zamiast burnusa, podaje mi szklaneczkę herbaty. Daję mu trochę haszu. To poważny kupiec w rejonie między Adrarem i Gao, może mi być przydatny w przyszłości. Rozmawiamy o handlu. Jego zamówienie na części zamienne jest interesujące. Obiecuję mu to załatwić na następną podróż. Zna Alaina i Freda z Bordeaux, i dowiaduję się od niego, że są w Afryce. Jadą tym samym szlakiem, o parę dni przed nami, w towarzystwie jakiegoś trzeciego faceta. Formalności wyjazdowe jak zwykle przedłużają się. Władze algierskie nie wypuszczają z Reggane nikogo samego. Trzeba wyjechać w konwoju. Potem każdy robi, co chce.
Ciężarówki wyruszają przed nami. Kazałem Monique, żeby dała o sobie zapomnieć, i stara się zajmować jak najmniej miejsca między fotelami. Obaj górale przyznali mi się, że dostali porządnie w dupę przez ten pył poprzedniego dnia. Proszą mnie o pozwolenie pojechania dzisiaj za mną.
– Zgoda, ale sto metrów z tyłu.
Siadam za kierownicą. Christian odgrywa małą komedię. Zwrócony w kierunku mehari, z rękami opartymi na biodrach, powtarza wszystkie moje instrukcje.
– Zachowujcie odległość, to ważne.
Obrzuca ich samochód ostatnim spojrzeniem i siada koło mnie. Tym razem ruszamy naprawdę.
Sto metrów dalej zaryłem się w piasku.
Pojechałem śladem obu ciężarówek, koleiny wyhamowały mnie. Czuję, jak tylne koła ślizgają się w miejscu. Włączam niższy bieg, żeby zwiększyć moc. Jadę jeszcze dziesięć metrów. Jestem na jedynce. Samochód staje. Parę razy mocno dodaję gazu. To błąd, koła kręcą się w miejscu i pogrążają się głębiej.
Za mną obaj turyści zaryli się również. Wysiadam, zamykam drzwi kopniakiem i wrzeszczę.
To ci kretyni z ciężarówek. Rozpieprzyli szlak swoimi wielkimi dupskami.
Rene i Patricio nadbiegają.
– Dobra, będziecie mieli lekcję odpiaszczania. Podkłady! Łopaty! Szybko!
Podczas gdy przynoszą sprzęt, patrzę na drogę przed samochodem, w żadnym wypadku nie należało jechać koleinami. Gdybym wziął jedną między koła, przejechałbym. Jest też twardy pas szlaku po prawej. Tu, gdzie jesteśmy teraz, trzeba będzie męczyć się z podkładami przez co najmniej pięćdziesiąt metrów, zanim dojedzie się do twardego i płaskiego gruntu.