Pokazuję tamtym, jak usuwać piasek sprzed kół i jak równać grunt, żeby położyć podkłady. Nie jest to skomplikowane. Przyglądają się jak uczniowie. Christian, którego nigdy nie widziałem przy jakiejkolwiek pracy fizycznej, daje tysiące rad i powtarza wszystko, co mówię. Podczas gdy tamci dwaj idioci pracują, siadam za kierownicą.
W piasku pogrążają się tylne koła, czasem nawet do połowy. Trzeba przygotowywać dla nich pochylnie, żeby mogły wyjechać z dziur, jakie wydrążyły. Oznacza to pracę łopatą. Rene i Patricio, na kolanach w piachu, inaugurują w pocie czoła swoje nowiutkie saperki. Następnie trzeba wsunąć podkład, sześćdziesięciocentymetrową blachę z nawierconymi otworami, dokładnie przed koło.
– A teraz pchajcie.
Wrzucam jedynkę. Poganiani przez Christiana obaj turyści i panienka wytężają siły z tyłu samochodu. Tryska na nich piasek, wyrzucany przez tylne koła, które się ślizgają. Samochód wyjeżdża, przesuwa się o dwa metry i grzęźnie znowu. Gdyby nabrać rozpędu, można by przejechać, ale przy ruszaniu z postoju to niewykonalne. Skoro nie można skręcić, pozostaje tylko jedno wyjście: wykopać podkłady pokryte piachem w czasie poprzedniej operacji i wszystko od nowa.
Zwłaszcza gruby Rene przeżywa katusze. Jest bardzo, bardzo gorąco. Poci się i słyszę, jak dyszy. Patricio jest silniejszy. Postawił kołnierz, żeby chronić kark przed słońcem. Monique ma dosyć.
Powtarzamy operację pięć albo sześć razy, zanim peugeot łaskawie przejeżdża kilkadziesiąt metrów, nareszcie wolny. Wysiadam, krzyczę do pozostałych, żeby się pośpieszyli, i siadam za kierownicą mehari.
Wszyscy są oblepieni piaskiem, który przylgnął do spoconej skóry, kiedy ustawiam mehari obok peugeota po godzinie takich wykopków.
Wszystko zrozumiałem. Pustynia to nic trudnego, wystarczy nie jechać w koleinach po ciężarówkach. Wielki szlak to szeroki korytarz porysowany śladami kół. Jeśli jedzie się z boku, nie ma ryzyka. Zjechałem w prawo co najmniej dwieście metrów. Muzyka gra na cały regulator. Monique dużo pije. Znów siedzi na kolanach Christiana, który obmacuje jej piersi. To małe piwo.
Po paru kilometrach szlak robi się węższy. Na ziemi jest mniej śladów kół. Jadę dalej.
Pojechaliśmy równoległą drogą, która w jakimś momencie powinna dołączyć do szlaku. Zaczynam mieć wątpliwości. Przede mną widać już tylko dwa ślady. Nagle znikają. Grunt zmienił się. Piasek pełen jest drobnego żwiru. W podłożu takim nic nie widać. Zataczam półkole i krążę, niczego nie widząc. Patrzę na Christiana. Jego wzrok pyta mnie:
– Zabłądziłeś?
Odpowiadam mu spojrzeniem.
Zatrzymuję się. Nadbiegają obaj kretyni. Nie odpowiadam na ich pytania, idę przed samochód, żeby spróbować znaleźć któryś z tych kurewskich śladów. Za mną Christian uspokaja wszystkich.
– Dajcie Charliemu spokój. Bada teren.
Nie na darmo pochodzi z Bordeaux. Słyszę, jak improwizuje.
– Szuka skrótu… Rozgląda się…
Rzeczywiście się rozglądam, ale niczego nie znajduję. Sto metrów dalej jakiś ślad, dokładnie prostopadły do naszego kierunku. Wracam do samochodu i każę wszystkim wsiadać. Ruszamy. W niecały kilometr później w piasku widać już tylko dwa cienkie ślady, a potem nic. Zgubiłem się. Zatrzymuję samochód. Tym razem tamtych dwóch ogarnia panika. Nie mam im nic do powiedzenia i oddalam się, żeby się wysikać. Podczas gdy rysuję na piasku arabeski, Christian raz jeszcze stara się uspokoić całe towarzystwo. Wyjaśnia im, że muszę pomyśleć, bo sprawa jest poważna.
– Charlie chciał, żebyśmy pojechali skrótem, który zaoszczędziłby nam dwieście kilometrów szlaku, ale nie ma zaufania do pogody.
Odwrócony do nich plecami zaśmiewam się w duchu słysząc, co opowiada. Wymyśla, że zauważyłem pierwsze oznaki burzy piaskowej na trasie skrótu i rozbudowuje tę historyjkę wykorzystując do tego mały obłoczek, przesuwający się w oddali po niebie. Wspaniała robota, którą kończy po mistrzowsku krótkim:
– No dobra, jedźcie pierwsi, wracamy do szlaku.
To świetny pomysł. Nie wiem, gdzie jesteśmy i zupełnie nie mam zmysłu orientacji. Nigdy nie potrafiłbym odnaleźć szlaku. Za kierownicą swojego mehari Rene wywiązuje się z tego zadania bez zarzutu.
Parę kilometrów dalej dzielny pogromca ognia odnajduje dobrą drogę, wówczas wyprzedzam go i ponownie staję na czele ekspedycji.
Pustynia to nic trudnego.
Począwszy od 50 kilometra szlak jest oznakowany. Co dziesięć kilometrów stoi czarna beczka, wystarczy jechać. To małe piwo.
Wkrótce wyprzedzamy berlieta Wallida wśród głośnego trąbienia i okrzyków. W dali przed nami widać czarny punkt. To ciężarówką Ajudżila. Mehari jedzie za nami. Mamy właśnie wyprzedzić wielkiego mercedesa, kiedy mój silnik zacina się i staje!
Cholera. Co się znowu stało?
Rene i Patricio są obrażeni. Najpierw grzęźniecie w piasku, potem zgubienie drogi na pustyni, a teraz awaria, to dla nich za wiele. Posyłam ich do wszystkich diabłów i mówię, żeby jechali za ciężarówką Ajudżila, wybierają wariant bezpieczny i szybko odjeżdżają. Zbytnio się boją tutaj zostać.
Dla zasady Christian podnosi maskę. Zna się na silniku tyle co ja, to znaczy wcale. Parokrotnie włączam rozrusznik, bez rezultatu. Monique leży wciśnięta w fotel. Utknęliśmy.
Christian wypija ostatnie krople swojej whisky. Robię sobie skręta. Słońce jest w zenicie i blachy samochodu parzą. Dookoła nas, jak sięgnąć wzrokiem, ze wszystkich stron piasek. Beczka znacząca szlak widnieje na horyzoncie jako maleńki czarny punkcik. Gruba wysiada z samochodu, gdzie zrobiło się zbyt gorąco. Domaga się wody. Wypiła już swój przydział. Przez dziesięć minut nie dzieje się nic, po czym daleko w tyle słychać pracę silnika. To ciężarówka Wallida. Hałas wzmaga się, widać ją teraz, nadjeżdża, ale o czterysta metrów w prawo, daleko od nas. Pomagam Monique wejść na dach samochodu. Wysyła sygnały z takim entuzjazmem, że wygina blachę w sposób nieodwracalny. Wallid zauważył nas i jedzie w naszym kierunku. Śmieje się, kiedy mu opisuję objawy awarii, i pokazuje mi, co jest przyczyną. Z powodu gorąca pompa dostarczająca paliwo do gaźnika rozszerza się i zablokowuje. To częsty przypadek. Szczęśliwy, że może zabłysnąć przed Monique, naprawia mi to od ręki. Owija wokół pompy szmatę, polewa ją wodą i pompuje ręcznie. Włączam rozrusznik i silnik zapala. Dziękuję Wallidowi, który ze wspaniałomyślną miną zapewnia mnie, że to nic wielkiego, przybiera pozę bohatera i wraca do ciężarówki.
Trzydzieści kilometrów dalej silnik znów staje. Tym razem widzimy, że zostało nam bardzo mało wody, zaledwie trzy czwarte butelki. A szmata jest zupełnie sucha. Wallid jest daleko w przodzie. Nie pomyśleliśmy, żeby wziąć od niego wodę. Mamy mokre gacie.
Zabraniam grubej pić, żeby oszczędzać wodę, i zaczyna się zapieprz co trzydzieści kilometrów. Wkrótce butelka jest pusta. Udaje mi się jeszcze raz dzięki wodzie ze spryskiwacza szyb. Później musimy sikać.
Na szczęście Christian to specjalista. Mój udział jest bardzo Skromny, bo nie piję. Ale nawet Christian ma ograniczone możliwości. Po trzech postojach jego źródło wysycha. Monique zrozumiała, co jej zostało do zrobienia. Cała się rumieni, ale nie sprzeciwia się. Kiedy po raz kolejny podnoszę maskę, zdaję sobie sprawę, że nie będzie to takie łatwe. W takiej sytuacji mężczyzna ma naturalną przewagę. Christian i ja podnosimy panienkę, żeby mogła wejść na silnik. Monique jęczy z bólu, bo uderzyła głową o podniesioną maskę. Nieźle się zaczyna.
Christian stara się być miły.
– To nic, to nic. No, postaw tu nogę, tak, drugą tutaj…
– Aj!
Oparzyła sobie nogę o silnik. Mam ochotę zatrzasnąć jej maskę na łeb, ale Christian, cały czas pocieszając grubą, daje mi znak, żebym się uspokoił. Biorę z samochodu szmatę, którą Christian podkłada dziewczynie pod stopę. Może być?
– No, a teraz lej.
Patrzy na nas nieruchomo, zupełnie otępiała, na wpół pochylona nad maską. Christian rozumie pierwszy.
– Chcesz, żebyśmy się odwrócili?
Tak. Żeby uszanować wstydliwość panienki, cofamy się o parę kroków i odwracamy się do niej plecami. Christian zapala mecarillo i czekamy. Nic. Słyszeliśmy, jak się rusza, jak ściąga spodnie, jakieś pięć minut temu, i nic.
– Nie leje, co?
Christian potrząsa głową.
– Nie.
– Przecież piła. Widziałeś, ile wypiła.
– No. Powinna już sikać ze trzy razy.
– Co najmniej! Co ona robi, do cholery!
– Może jest spięta…
Odwracam się. Przykucnięta, z tyłkiem w powietrzu, wygląda smutno i żałośnie. Wrzeszczę.
– Będziesz wreszcie lać, do ciężkiej cholery!
Wzdryga się i wygląda jakby miała wybuchnąć płaczem. Christian kładzie mi rękę na ramieniu.
– Nie tak, Charlie! Nie umiesz rozmawiać z kobietami. Zostaw to mnie.
Na jego wargach wykwita miły uśmiech, i podchodzi do samochodu.
– Moja malutka Monique, posłuchaj mnie. Słuchasz?
Tamta potakuje pociągając nosem.
– Musisz się odprężyć. Jeśli ci się to nie uda, to spędzimy tutaj noc, a może nawet zostaniemy dłużej, prawda, Charlie?
– No tak, parę dni.
Potakuje, tym razem wygląda na zdecydowaną. Christian nadal mówi do niej łagodnie.
– Trzeba się pośpieszyć. Pomyśl, że ktoś mógłby nadejść…
Dziewczyna śmieje się, trochę nerwowo, ale to już coś, trochę się odpręża.