Tamachekowie, wyprostowani, pogodni, są spokojniejsi.
Przez dwa dni dbamy o siebie. Każę zabić i upiec parę baranów, spośród tych wielkich chudych zwierząt pętających się wszędzie w wiosce, i zajadamy ogromne ilości mięsa. Amico dobrze gotuje. Uzupełniam menu dietą pomidorową. Kupujemy sobie poza tym świeże jarzyny u kobiety ubranej w bubu, noszącej zawsze w ręku starą damską torebkę; wraz ze swymi córkami prowadzi ona rodzaj restauracji w jednym z podwórek. Duże butelki Flag i doskonała trawka, którą sprzedał mi Amico, ostatecznie przyczyniają się do uprzyjemnienia nam tego pobytu, chociaż ciężkie gorące powietrze jest bardzo męczące. Poza tym mam w Tessalit przyjaciółkę.
Kupiliśmy podkład pod koła, dwumetrową blachę do ciężarówek, którą musieliśmy przeciąć na pół u sąsiadów Amico. Jest to rodzina Tamacheków, mająca wspaniałą córkę. Radijah ma wielkie czarne oczy, niesamowicie delikatne rysy, a kiedy się śmieje, jej zęby lśnią od bieli. Na przegubach i kostkach nóg nosi srebrne bransolety. Jest zawsze boso i sprawia mi przyjemność przyglądanie się, jak biega w swojej dziecinnej białej tunice. Jest wysoka, szczupła, wygląda na wyrośniętą na swoje dziesięć lat. Chwile, które z nią spędziłem, nadały uroku mojemu pierwszemu pobytowi w Tessalit.
Kiedy kupiłem podkład, przyszła przyglądać mi się, jak siedzę przed domem Amico, na wpół schowana za drzwiami swego domu. Zawołałem ją, oczarowany jej wielkim, nieśmiałym uśmiechem, i podarowałem jej puszkę soku pomarańczowego. Od tej pory nie odstępuje mnie już. Bardzo dobrze mówi po francusku, uczy się w szkole i po przezwyciężeniu pierwszych zahamowań obsypuje mnie pytaniami o Francję i Europę. Jej ciekawość nie zna granic. Jestem zaskoczony sensownością pytań, które mi zadaje.
Któregoś ranka zaskoczyłem ją, kiedy długo czesała się na progu swego domu. Kiedy mnie zauważyła, wybuchnęła śmiechem i szybko uciekła do środka. Kiedy wróciła, żeby dokończyć swoje zajęcie, podarowałem jej lusterko wsteczne z samochodu i grzebień Christiana. Od tej pory jesteśmy już prawdziwymi przyjaciółmi.
Wraz z Christianem wykonaliśmy również trochę pracy. Przed odjazdem przeszliśmy przez wieś i złożyliśmy kurtuazyjną wizytę celnikom. Jest ich pięciu, wszyscy to czarni z południa kraju. Większość nosi lekkie mundury khaki. Piąty jest w wojskowej panterce, ma spadochroniarskie buty i zielony beret noszony na boku głowy poczciwego idioty. Christian podchodzi, z szerokim uśmiechem, co natychmiast wywołuje ich wesołość, i ściska im wszystkim dłoń.
– Cześć. Wiecie, kim jesteśmy?
Śmieją się, nie rozumiejąc, o co mu chodzi, Christian wali się w pierś.
– Jesteśmy nowymi świętymi Mikołajami szlaku. Wszyscy trzej kiwają głowami, jakby nas rozpoznali. Wyjaśniam im, że jestem największym kupcem na szlaku do Tamanrasset, że postanowiłem teraz przenieść się tutaj i że będziemy przyjaciółmi. Przyjaciele, to znaczy prezenty. Pytam ich, co chcieliby, żebym im przywiózł, a Christian, z ważną miną, wyciąga z kieszeni mały notesik, żeby zapisywać zamówienia. Mamy powodzenie. Główny celnik chętnie widziałby samochód, ale nie ma dużo pieniędzy. Poza tym byłby zadowolony z paru talii kart. Może być jedno albo drugie. Drugi chciałby katalog domu wysyłkowego La Redoute, nie precyzując, co chciałby tam zamówić. Facet w panterce marzy o butach z podeszwą na słoninie, kolorowych, rozmiar 45.
Po zamówieniach rozsądnych zaczyna się delirium. Wszyscy mają ochotę na pełno rzeczy, które Christian skrupulatnie notuje. Na zakończenie stawiam wszystkim kolejkę piwa u Amico. Po nawiązaniu przyjaźni kupuję u nich na wagę złota benzynę, przeznaczoną dla ich służbowego samochodu, landrowera, który gnije na kołach w pobliżu posterunku.
Tankujemy, po czym Amico daje mi puszkę po nesce pełną jego doskonałej malijskiej trawki. Celnicy w komplecie przychodzą się pożegnać. Radijah również pojawia się, żeby dać mi buzi na do widzenia.
Bóle ustąpiły. Przejąłem kierownicę i jadę szybko. Mamy benzynę, wodę, pieczoną baraninę; jedynym mankamentem jest to, że nie gra już muzyka. Prawdopodobnie piasek zanieczyścił radio.
Szlak przekracza góry Adraru Iforasów i wije się wśród wielkich czarnych masywów. Jest to ciąg zakrętów, wzniesień i zjazdów pomiędzy kamieniami. Czasami któryś z tych ostatnich sterczy z ziemi pośrodku szlaku i trzeba go omijać. Gdzie indziej jest blacha falista. Wówczas jest tylko jeden sposób: jechać jak najszybciej.
Zanim nie osiągnie się odpowiedniej szybkości, samochód ciskany jest we wszystkie strony. Na maksymalnej szybkości ma się wrażenie, jakby jechało się po zupełnie gładkim podłożu.
Nie lubię prowadzić. Jazda po asfalcie nudzi mnie. Piasek nie dostarczył mi żadnych przyjemności. Dopiero na tym wąskim i urozmaiconym szlaku prowadzenie samochodu to frajda. Jestem cały czas w napięciu, przeszkody pojawiają się jedna za drugą. Staram się jak najszybciej przejechać przez wszystko, co wyłania mi się na drodze, i to dopiero mnie podnieca.
Przyjemność psuje mi tylko świadomość szkód, jakie ta część trasy wyrządza samochodowi. Pierwsza puściła rura wydechowa. Odkąd ją straciliśmy, poruszamy się odrzutowcem, którego silniki pracują na najwyższych obrotach. Osłony reflektorów pospadały jedna po drugiej, a w ich ślady poszły niebawem same reflektory. Musieliśmy zatrzymać się i pourywać kable, na których wisiały. Spód podwozia sypie się, i Christian, na siedzeniu pasażera, znajduje się coraz niżej.
Zastanawiam się, co nam jeszcze pozostanie do sprzedania, kiedy wreszcie dojedziemy.
Trudny odcinek ciągnie się jeszcze przez sto kilometrów, po czym teren robi się płaski. Teraz przez nami widać długie płaszczyzny miałkiego piasku, na których rosną małe, bardzo suche kolczaste krzaki i wysokie zielone rośliny o liściach przypominających liście kapusty. Szlak biegnie zupełnie prosto. Jest to wąski pas, po którym można pędzić na maksymalnej szybkości jak po prawdziwej francuskiej szosie.
Pięć godzin po wyjeździe z Tessalit przejeżdżamy przez Aguelock, gdzie zatrzymujemy się na parę minut. Jest tu kilka kwadratowych domków z wyschniętego błota, wszystkie zamieszkane przez Tamacheków. Przyglądamy się, jak wyciągają wodę ze studni. Do dwóch gałęzi drzew rosnących nad dziurą w ziemi przywiązali blok z wypalonej gliny, i wielbłąd ciągnie linę, na końcu której znajduje się wiadro. Idzie prosto przed siebie czterdzieści metrów, po czym wraca i rzecz zaczyna się na nowo.
Dla zabawy goniłem gazelę, która przebiegła przez szlak przed nami. Przez piętnaście minut pędziłem wśród krzaków, starając się zrównać z jej małym białym zadkiem. To malutka łania posuwająca się do przodu skokami, raz w prawo, raz w lewo. Nie udało mi się jej dogonić, za bardzo przeszkadzała mi roślinność. Pozwoliłem jej uciec i wróciłem na szlak, który około trzeciej po południu przeistoczył się nagle w dwie ogromne koleiny, wyryte głęboko w piasku. Według opisu, jaki przedstawił mi Wallid, jest to Marcouba.
Zgodnie z jego radą zjeżdżam ze szlaku w prawo, by tam szukać dogodnego przejazdu. Twarde podłoże łatwo rozpoznać. Jest ciemniejsze niż połacie normalnego, jasnoszarego piasku. Jeżeli weźmie się dostateczny rozpęd, jadąc po tych ciemnych odcinkach udaje się czasami uniknąć ugrzęźnięcia w piachu. Nie zawsze jednak, ale tym razem mamy podkłady i łopatę, i te nieliczne przypadki, kiedy musieliśmy kopać, wyglądały na żart w porównaniu z poprzednią gehenną.
Po piętnastu kilometrach w Marcouba, przejechanych wśród małych krzaczków, docieramy do strefy ogołoconej ze wszystkiego. Ziemia ma kolor brązowoczerwony i jest miękka, ma się wrażenie, jakby jechało się po zaoranym polu. Wciskamy gaz do dechy. Grunt jest akurat dosyć miękki, żeby nie tworzyła się blacha falista, i akurat dosyć twardy, żeby nie ugrzęznąć. Na pełnej szybkości dojeżdżamy do Anefis, gdzie spędzamy noc, po czym ruszamy wcześnie następnego dnia.
Dziesięć kilometrów dalej łapiemy gumę w przednim kole. Zadowoleni, że jest okazja trochę rozprostować kości, wyciągamy lewarek, zmieniamy koło i w ostatniej chwili zdajemy sobie sprawę, że w kole zapasowym dętka jest również dziurawa. Nigdy nie przyszło nam do głowy sprawdzić! Każdy bierze oponę na głowę i wracamy do Anefis.
Po drodze Christian śmieje się do siebie. A przecież nie ma tu nic śmiesznego. Jest bardzo gorąco, i po paru kilometrach ma się wrażenie, że opona na głowie waży tonę.
– Co cię tak bawi?
– Myślę o naszej sytuacji. Gdyby przejeżdżali tędy jacyś turyści, takim samochodem obładowanym sprzętem, pomyśleliby, że zwariowaliśmy: wyjechać w pustynię nie sprawdzając nawet koła zapasowego, trzeba mieć tupet, nie?
– Chyba nie chciałbyś, żebyśmy zaczęli szpanować i szykować się jak tamci?
– Nie, oczywiście, że nie, ale mimo wszystko…
I ponownie wybucha śmiechem.
Wiem, że ma rację. Zawsze ufałem swemu szczęściu i nigdy mnie ono nie zawiodło. Jeżeli któregoś dnia mnie opuści, będę się czuł cholernie samotny, tak bardzo się już do niego przyzwyczaiłem.
Jakiś facet przebrany za mechanika, mający parę kluczy, śrubokręt i kilka żelaznych prętów służących za łyżki do opon, naprawił nam oba koła. Kiedy czekaliśmy, jego żona podawała nam herbatę za herbatą. Wróciliśmy do samochodu z naprawionymi oponami na głowach.
Dookoła rosną już drzewa. Nie są jeszcze zbyt pokaźne, całe suche, pokręcone i nie przekraczające dwóch metrów, ale w każdym razie nie są to już krzaki. Podłoże jest nadal piaszczyste, ale zbliżamy się do końca pustyni. Przejechaliśmy przez wioskę Tamacheków, złożoną z namiotów w postaci plandek zamocowanych na gałęziach, dookoła wysokiej wiatrowej turbiny. Według informacji Wallida jesteśmy już tylko o osiemdziesiąt kilometrów od Gao. Szlak nadal wije się wśród niskich drzew. Poza kilkoma odcinkami miękkiego gruntu przejazd to małe piwo. Jest trzecia po południu, kiedy dostrzegamy cysternę na palach, daleko w przedzie, wystającą zza piaszczystej wydmy. To wieża ciśnień w Gao.