Wreszcie Panowie Sędziowie, świadomi własnej ważności, wchodzą na salę. Wymierzam Miguelowi cios łokciem między żebra, żeby powstrzymać niepohamowany śmiech, jaki go ogarnia.
Ich Wysokości ubrane są po angielsku, w czerwone togi i białe falowane peruki. Już na starym angielskim lordzie takie rekwizyty wyglądają niepoważnie, ale na czarnej mordzie robią zabójcze wrażenie.
– Uważaj, są niebezpieczni.
Rzeczywiście, w miarę jak rozwija się ceremonia, czuję, że dzieciaki są w niebezpieczeństwie. Tamci kretyni postanowili udowodnić nam, że w ich kraju sprawiedliwość nie jest pustym słowem, i zamierzają wlepić im karę najwyższą. Nie można do tego dopuścić. Wstaję więc i zabieram głos. Oświadczam im, że ich kraj jest bardzo piękny i żywię wiele szacunku dla ich kultury. Opowiadam im o legendarnej wielkości Ghany, przypominam szczególne stosunki, jakie zawsze łączyły nasze kraje, oraz pełno innych niedorzeczności tego rodzaju, po czym wzywam do okazania wspaniałomyślności obu oskarżonym. To my jesteśmy winni, bo stworzyliśmy pokusę. Zresztą jest to prawda. Nie zostawia się majątku w zasięgu rąk dzieci, które umierają z głodu.
Podczas mojej przemowy patrzę w punkt wysoko ponad ich głowami. Nie potrafię zachować powagi widząc te mordy klownów. Jednakże zauważam, że są niezdecydowani. Jeden nieustannie drapie się w kark, przesuwając w ten sposób perukę, która jest dla niego za duża i spada mu wtedy na oczy.
Walę obcasem Miguela, który chichocze obok, i siadam wśród ogólnej ciszy, poprosiwszy na zakończenie przysięgłych o wielkoduszność. Sędziowie patrzą po sobie, najwyraźniej zakłopotani, przyglądają się oskarżonym, potem sufitowi, a kiedy nie zostaje już nic do oglądania, ogłaszają uniewinnienie. Chłopcy dostają jeszcze końcowe lanie, po czym zostają wyrzuceni na ulicę. Odbieram nasze paszporty i również wychodzę, by dołączyć do Miguela, który zatacza się ze śmiechu na chodniku.
Od tego czasu Miguel traci ostatecznie szacunek dla Ciastkarza, który przecież nadal robi swoje.
Togo, Dahomej… Podczas gdy w buszu pełno jest zachwycających Murzynek, to właśnie w Lagos, w Nigerii, w najniebezpieczniejszym mieście Afryki, niedorzecznym rezultacie afrykańskiej urbanistyki, nasz szanowny towarzysz objawia nagle swoje seksualne potrzeby. I oto w środku nocy jedziemy jego citroenem do czerwonej dzielnicy, w której dziewczyny podchodzą w światło reflektorów, by rozwierać uda i wykrzykiwać swoje bojowe zawołanie: �Fucky-fucky! Fucky- -fucky!"
Po dłuższym kręceniu się po okolicy, co pozwala, żeby wszyscy nas zauważyli, Ciastkarz wybiera sobie trzy grube, po czym, kiedy przychodziło płacenia, naturalnie zaczyna awanturę. Za trzy minuty ekstazy na podwórku dziewczyny żądają więcej, niż było ustalone. Zamiast dać spokój i zapłacić, Ciastkarz przeciąga sprawę. Sprzeczka przyciąga jakichś facetów, i zaczyna się corrida. Każę pozostałym wycofać się do samochodu. Tamtych jest trzech. Ciastkarz coś długo nie może ruszyć, więc walimy. Uderzam najbliższego lewarkiem. Miguel wbija saperkę w czoło drugiego. Cofają się. Mój klient ma twardą głowę, wraca, więc tym razem walę go z całej siły, podczas gdy Ciastkarzowi wreszcie udaje się wrzucić jedynkę.
Tym razem nasz koleś się przestraszył. Na pełnym gazie opuszczamy kraj i jedziemy do Kamerunu. Kilka dni później noc zaskakuje nas na szosie niedaleko Yaounde, i nie ma szans na znalezienie hotelu. Zgadzam się na spędzenie nocy pod gołym niebem, i śpię kamiennym snem. Po przebudzeniu okazuje się, że nic już nie mamy. Skrzynki, ekwipunek, wszystko zniknęło. Miguel i ja spaliśmy w ubraniach, ale Ciastkarzowi została tylko pedałówka, którą miał pod głową. Stoi zaskoczony, w samych tylko slipach wątpliwej czystości, i przeżywa katastrofę. Dla niego to potężny cios. Później dowiem się, że złodzieje spalają jakąś roślinę, której dym pogłębia sen. Ciastkarz ma w nosie to wyjaśnienie. Załamuje się. Kupuje sobie nowe ubranie, po czym wyjawia mi, że zamierza wszystko rzucić i wracać do Europy.
Po krótkiej dyskusji zgadza się, że nie byłoby elegancko zostawiać swoich kumpli w środku dzikiej Afryki, bez centa odszkodowania za zerwanie kontraktu. Wyciąga swoje czeki podróżne i wypłaca mi pięćset dolarów, po czym wstaje od stołu barowego, przy którym siedzimy. Końcem warg mamrocze jakieś do widzenia i odchodzi, nawet nie kiwnąwszy nam ręką. Facet, który od ponad miesiąca dzieli ze mną życie, odwraca się ode mnie tak po prostu! Miguel i ja, nadal siedząc za stołem, z lekkim smutkiem patrzymy, jak citroen oddala się, po czym zatrzymuje, bo ten zboczeniec Miguel przeciął obie tylne opony.
I taki pozostanie mi ostatni widok Ciastkarza, zaczerwienionego z wysiłku, dyszącego, wychudłego i pomniejszonego, który raz jeszcze naprawia opony swego małego samochodu pod naszym rozczulonym spojrzeniem.
Mogłem odebrać mu wszystko. Moją wielką satysfakcją, odkąd przemierzam świat, jest to, że nigdy nie przestałem podróżować. Jestem bez skrupułów, inteligentny, jestem manipulatorem, jak kto woli, ale mam za sobą siedem lat podróży, z rękami w kieszeniach dżinsów, w wysokich butach na nogach i jedynie z paszportem. Mimo to nigdy niczego sobie nie odmawiałem. Pieniądze znajduję, a gdyby trzeba było oskubać tę miernotę z citroenem z ostatniego grosza. zrobiłbym to bez problemów.
Nie zrobiłem tego, bo do następnego kroku potrzeba mi tylko pięciuset dolarów. Będę musiał rozstać się z Miguelem, pozwolić mu iść własną drogą, i jednocześnie pozostawić sobie wolne ręce, żeby poważnie popracować. Muszę wrócić na Saharę, gdzie, jak wiem, czeka na mnie przygoda. Zaczynam naprawdę cenić Miguela. Wyrobił się, nabrał rumieńców. Zrobił się przy mnie rozmowniejszy. To dobry kumpel, ale nie ma dla niego miejsca w dalszym ciągu tej historii.
Pierwszą sprawą do załatwienia jest jego paszport. Przed wyjazdem trochę nad nim popracowaliśmy, ale nie mógłby się ostać poważniejszej kontroli. Dlatego właśnie pojechaliśmy do Afryki, żeby znaleźć dla niego nowy paszport, a także dlatego, że potrzebowałem świeżego powietrza po dwóch przedawkowaniach heroiny.
W Yaounde moją pierwszą czynnością było sprawdzenie, czy jest tam hiszpański konsulat. Kiedy to ustaliłem, wziąłem za pretekst podróż do Gwinei równikowej, dawnej hiszpańskiej kolonii, żeby spotkać się z konsulem. Był to młody, mniej więcej trzydziestopięcioletni facet, otwarty, bardzo sympatyczny i rozmowny, doskonały, do roli, jaką miał dla mnie zagrać.
Konsulu, jeśli czytasz te słowa, nie miej do mnie żalu, że cię nabrałem, chodziło o uratowanie kogoś!
Pierwsza sprawa, zmienić wygląd, mój, a zwłaszcza Miguela. Kupujemy marynarki, porządne buty, zegarki za trzy grosze i pozłacany łańcuszek na uzupełnienie stroju Miguela. Potem najtrudniejsze: przekonać tego tępogłowego hiszpańskiego hippisa, żeby ściął włosy. Udaje mi się go nareszcie do tego nakłonić i mały kameruński fryzjerczyk robi mu piękną główkę młodego kretyna, starannie wygoloną za uszami.
Kręcimy się po wszystkich klimatyzowanych barach w mieście, mając nadzieję spotkać tam Ramona, naszego konsula, który chętnie chodzi się zabawić wieczorami. Po trzech dniach udaje się nam to w najelegantszej kawiarni Yaounde, gdzie jest bar dla białych i dla czystych dziewczyn; lokal prowadzi jakiś Niemiec, a Ramon jest tam częstym gościem.
Następne dwa tygodnie poświęcamy na zdobycie jego sympatii. Według naszego scenariusza Miguel jest chłopcem z dobrej rodziny, który uczy się życia podróżując. Ja jestem jego opiekunem. Obaj prześcigamy się w uprzejmościach dla Ramona, co przychodzi nam o tyle łatwo, że facet jest naprawdę miły. Dobrze zna Afrykę i chętnie o niej opowiada, dobrze się go słucha, a poza tym, rzecz nie do pogardzenia, lubi się dobrze zabawić.
Lokale, drinki, kolacyjki, parę wesołych zabaw z dziewczynkami, j szybko stajemy się nierozłączni. Dokładnie wtedy, kiedy właśnie zaczęła się pora deszczowa, oznajmiam mu nasz zamiar odbycia parodniowej wycieczki do dżungli. W czasie pory deszczowej drogi stają się prawdziwymi bagnami, i Ramon ostrzega, że będziemy cierpieć. Odpowiadam, że właśnie o to chodzi, że należy to do reguł gry, bo trzeba, żeby Miguel trochę się zahartował.
Następnego dnia opuszczamy Yaounde, choć oczywiście nie zamierzamy ginąć w lesie. Zatrzymujemy się w małej wiosce, dziesięć kilometrów od miasta, i siedzimy tam pięć dni, goszczeni przez rodzinę, która udostępnia nam jedno pomieszczenie w swojej chacie, i palimy, chlamy wino palmowe wygłupiamy się z tubylcami. Piątego dnia, w ulewnym deszczu, w obecności umierającego ze strachu Miguela, wrzucam uroczyście jego paszport w błoto.
Rezultat jest świetny. Nazwisko daje się odczytać, podobnie jak data urodzenia i termin ważności paszportu. Pieczęć na zdjęciu jest całkowicie zamazana.
Wracamy do Yaounde i wkrótce odwiedzamy Ramona w jego biurze. Przyjmuje nas z otwartymi ramionami, pyta o Miguela i jak udała się nasza ekspedycja.
– Właśnie, Ranion, mamy mały kłopot, może mógłbyś nam pomóc.
Wyjaśniam mu, że paszport Miguela nieszczęśliwie wpadł w błoto podczas trudnej przeprawy, że niedługo musimy jechać do Gwinei równikowej i że cała podróż stanie pod znakiem zapytania, jeśli będziemy musieli wracać do Hiszpanii, żebv wyrobić mu nowy paszport.
Ramon wznosi ręce do nieba. Ma wprawdzie możliwości, żeby wyrobić Miguelowi nowy paszport, ale oficjalnie nie ma do tego prawa. Wszystko zależy teraz od przyjaźni, jaka łączy nas od kilku tygodni, i od zaufania, jakie do nas żywi. Nie daje odpowiedzi od razu i prosi, żebym przyszedł następnego dnia. Przez całą noc Miguel chodzi w kółko po hotelowym pokoju. Jeśli Ramon odmówi, to już naprawdę koniec.
Następnego dnia Ramon zgadza się.
Późnym popołudniem Miguel znajduje się w posiadaniu oficjalnego paszportu, podstemplowanego w hiszpańskim konsulacie. Jest to fałszywy dokument o tyle wiarygodny, że jest całkowicie autentyczny. W pokoju Miguel bez przerwy ogląda go ze wszystkich stron, podziwia go i od czasu do czasu wybucha pełnym szczęścia śmiechem. Te jego nagłe radosne okrzyki świadczą o tym, jak bardzo męczyła go stała niepewność jutra.