– Proszę pani, teraz wyliżemy kuciapę.
– Teras… wyliziemy… kuczape.
Zdanie to Miguel powtarza kilkakrotnie. Akcent nie jest jeszcze dobry, ale moje lekcje francuskiego zaczynają przynosić owoce. Postanowiłem uzupełnić trochę jego wykształcenie, zanim zostawię go samemu sobie. Francuski i angielski, w połączeniu z jego hiszpańskim, pozwolą mu dawać sobie radę wszędzie.
– Kuciapę! Nie kuczape
– Kucz… Kuczape. Kuciapę!
Moje lekcje mają nieco szczególny charakter, ale w ciągu paru tygodni nie mam czasu nauczyć go wszystkich subtelności języka. Pomyślałem więc, że najlepiej poprzestać na sprawach najważniejszych.
Dlatego kilka razy w ciągu dnia zatrzymujemy, się przy drodze, żeby trochę odpocząć i, jeśli nie gramy w szachy, uczę go nowego świństwa. Im dalej posuwamy się tą pustą drogą, tym bardziej Miguel mnie zadziwia. Robi ogromne postępy i powtarza moje zdania z entuzjazmem. Odkąd ma w kieszeni swój nowy paszport, stał się innym człowiekiem. Śmieje się, rozmawia, bawi. Jego ramiona wyprostowały się i nie ma już tego wyglądu niewydarzonego cherlaka, przemykającego się ukradkiem przez życie, który uderzał w nim na początku podróży.
Po załatwieniu sprawy z konsulem w Kamerunie udaliśmy się do Czadu, do N'Djameny, ale nie zostaliśmy tam długo. Trwała tam wojna, a ponieważ nie byliśmy w stanie ustalić, którzy byli dobrzy, a którzy źli, zostawiliśmy ich swojemu losowi. Niech się dalej naparzają sami.
Nadarza się też pierwsza okazja, żeby pozbyć się Miguela. Zaczynam już mieć dość tej przejażdżki, i pilno mi zmienić działalność. Miguel ma teraz doskonały paszport, brakuje mu tylko trochę forsy ewentualnie kogoś, kto mógłby się nim zająć przez jakiś czas, żebym miał czyste sumienie.
Właśnie w N'Djamenie dwoje Hiszpanów prowadzi kwitnący handel. To wymarzona okazja.
– Miguel, idź do nich, powiedz im, że rodacy muszą sobie pomagać, nawsadzaj im kitu! Musi ci się udać coś załatwić!
– Myślisz? Nie wiem, ja chyba nie potrafię. Lepiej byłoby, żebyś ty z nimi pogadał.
– Ależ nie, to nie byłoby to samo. Poza tym musisz się przyzwyczajać. No, jazda, trochę wiary we własne siły! Robi kilka kroków, zatrzymuje się, wraca.
– Nie, niezręcznie mi, idź ty.
– Kurwa, to ty jesteś Hiszpanem!
Idzie znowu, stoi parę minut niezdecydowany, po czym odwraca się w moim kierunku i robi wielki, zrezygnowany ruch rękami.
Do cholery! Mam go już dość, ta ofiara mogłaby zrobić mały wysiłek.
To przez niego siedzę w tym idiotycznym kraju i sram z nudów. Opieprzam go, po czym w przypływie wściekłości odwracam się na pięcie i odchodzę, nie odwracając się. Niech sobie sam daje radę, dość już dla niego zrobiłem. Biorę się za coś innego.
Idę tak dobry kilometr, zanim głupie wyrzuty sumienia każą mi zawrócić. Miguel nie ruszył się, jak zamurowany gapi się na sklep. Daję mu znak ręką i idzie za mną, bez słowa.
Kierunek: Kongo, na południu. Pomyślałem sobie, że skoro już tu jestem, równie dobrze mógłbym zakończyć ten obchód Afryki małym wypadem do centrum, żeby zobaczyć jakieś zwierzęta i, jeśli się da, załatwić parę kobiet Pigmejów… Znów jesteśmy bez grosza, i nie mamy zupełnie ochoty zawracać sobie głowy. Wychodząc z N'Djameny wybieramy drogę na południe, do Konga pozostało sześćset kilometrów, i ruszamy pieszo.
Od paru tygodni idziemy tą długą drogą z czerwonej ziemi, całkowicie prostą, wysadzaną aż po horyzont małymi pokręconymi i kolczastymi drzewkami i wielkimi łysymi baobabami. Mangowce, na których od czasu do czasu znajdujemy wielkie owoce, pozwalają nam się pożywić. Są gorące, w środku płynne i powodują straszliwe biegunki, ale to praktycznie jedyna rzecz, jaką możemy jeść. Parę wiosek, przez, które przeszliśmy, czy pojedyncze chaty napotkane po drodze, ledwie pozwoliły nam na urozmaicenie menu. Jakiś ryż z sosem, papka z prosa i parę liści. Nic wykwintnego.
Mamy to gdzieś. Idziemy spokojnie, dwadzieścia lub trzydzieści kilometrów dziennie. Powoli tracimy poczucie czasu. Jest noc: zatrzymujemy się, żeby spać. Jesteśmy zmęczeni: siadamy. Przez resztę czasu maszerujemy na haju, rozmawiając po drodze.
Miguel utyka z tyłu. Ogolił sobie głowę i stracił ząb w wyniku chwili zdenerwowania z mojej strony, kiedy po raz kolejny próbował coś zagrać na swojej trąbce. Ciągle trzyma ją w ręku i od czasu do czasu, bez widocznego powodu, wydobywa z niej jakieś dźwięki. Pod pachą ściska Biblię i małe okrągłe pudełeczko po nesce, w którym znajduje się nasz zapas trawki. Jako dodatkowy bagaż schował do tylnej kieszeni małą papierową szachownicę pokrytą plastikiem i woreczek z figurami, które zrobiliśmy w Czadzie.
Już dawno nasze buty wyzionęły ducha i obaj poobcinaliśmy nogawki naszych dżinsów. Miguel zawiązał sobie na głowie koszulę, niczym turban. Przy każdej okazji, to znaczy niezbyt często, moczy ją wodą ze studni, błotnistą i o nieprzyjemnym ziemistym smaku. Na nogach mamy wspaniałe afrykańskie sandały z kawałków opon. Jesteśmy czarni, spaleni przez słońce, tak długo idziemy tą drogą bez żadnej osłony, i mamy doskonałą kondycję. Jedynym poważnym problemem jest noga Miguela. Nabawił się jakichś pasożytów stóp. Są to małe, jedno lub dwumilimetrowe larwy, gnieżdżące się pod skórą. Dziury, jakie ryją te stworzonka, w połączeniu z naszym nieustającym marszem, powodują prawdziwe cierpienia. Od paru dni zatrzymuję się trochę częściej, na partyjkę szachów. Pozwala to Miguelowi trochę odpocząć.
Podczas tej zwariowanej wyprawy przeżyłem dwie spośród najbardziej pamiętnych damskich przygód mojego życia.
Już parę kilometrów temu zauważyliśmy na horyzoncie samotną chatę przy drodze i powoli zbliżamy się do niej, mając nadzieję, że uda się tam coś zjeść.
Im bliżej jesteśmy, tym bardziej intryguje mnie pewien szczegół. Na wprost chaty porusza się mała turkusowoniebieska plama, dobrze widoczna na tle czerwonej ziemi. Jeszcze kilkaset metrów, i nie może już być żadnych wątpliwości: to porusza się dupcia, z góry na dół, zadek, który wydaje się wspaniały.
Ten wypięty tyłek zakryty niebieską spódnicą jest majestatyczny. Pochłonięta całkowicie swoją pracą kobieta, ucierająca proso w ogromnym moździerzu przed chatą, nie słyszy, jak nadchodzimy.
– Dzień dobry!
Nie przerywając pracy odwraca głowę w naszym kierunku, patrzy na nas i odpowiada w miejscowym języku. Pełnymi dłońmi obejmuję poruszające się pośladki, otrzymując w odpowiedzi jedynie obojętny śmiech kobiety i absolutne przekonanie, że muszę mieć ten tyłek.
– Ej! Ślicznotko!
Znaczącym międzynarodowym gestem proponuję jej:
– Bum-bum, ty i ja?
Tym razem przestaje pracować, patrzy na mnie i odpowiada mi międzynarodowym znakiem: pieniądze.
– Nie ma pieniędzy, ślicznotko.
Przygląda się nam, jej wzrok pada na srebrną bransoletkę na ręku Miguela, to już ostatnia. Pokazuje mi ją palcem.
– Nie, Charlie, nie ma mowy!
Miguel zrozumiał i cofa się z ręką na bransoletce, żeby ochronić to swoje srebrne świństwo.
– Miguel!
– Charlie, posłuchaj…
– Daj mi tę bransoletkę.
– Nie, Charlie, to pamiątka. To ostatnia rzecz, jaka mi została po Virtudes, mojej narzeczonej…
Virtudes? Narzeczonej? Co to znaczy?
– Miguel, daj mi to.
– Nie!
Cotnął się o trzy kroki, z wypiętą piersią, zmarszczonymi brwiami, gotów bronić swojej ozdoby. Szybko uspokajam go ruchem ręki. Muszę koniecznie mieć ten niebieski tyłek, i będę musiał zabrać się do tego podstępem.
– Uspokój się! Spokojnie! Chodź tu. Chodź, mówię ci. Chcę z tobą pogadać.
Odciągam go trochę na bok i każę usiąść. Kładę mu rękę na ramieniu, patrząc prosto w oczy, i wyjaśniam:
– Dużo dla ciebie zrobiłem, prawda?
– Ale Charlie, miej chociaż trochę szacunku…
– Zrobiłem coś dla ciebie, tak czy nie?
– Tak, Charlie, zrobiłeś dużo, nie wiem, jak ci dziękować, ale…
– Możesz mi podziękować. Nie proszę, żebyś mi dał tę bransoletkę. Zależy ci na niej, to pamiątka, rozumiem to. Ale możemy o nią zagrać w szachy.
Wstaje, zupełnie nie uspokojony.
– To niesprawiedliwe, grasz dużo lepiej ode mnie.
– Turniej w piętnastu partiach, daję ci dwanaście wygranych, to chyba w porządku, nie?
Krzywi się, myśli, i w końcu się godzi.
Od następnego ranka rozpoczyna się turniej, na maleńkim kawałku pnia drzewa. Kobieta na nowo podjęła pracę, o parę metrów od nas. Patrzy, jak gramy, obojętnie, i przerywa swoje zajęcie jedynie, by iskać któreś ze swoich Murzyniątek, które od czasu do czasu przychodzi szukać schronienia przy jej kolanach. Jej mąż wrócił wczoraj późno wieczorem, a dziś rano ponownie wyruszył w busz, z łukiem i strzałami na plecach.
Wygrywam wszystkie partie tego pierwszego dnia, doprowadzając do wyniku 6 do 12, kiedy mąż wieczorem wraca, najwyraźniej z pustymi rękoma. Idę spać dobrej myśli. Zmniejszyłem swój handicap o połowę. Jutro, najdalej pojutrze, niebieska spódnica i śniące mi się po nocach pośladki będą moje.
Następnego dnia wieczorem jestem już mniej pewny siebie. Miguel wygrał dziś jedną partię. Nie dość, że zmniejszyło to mój margines bezpieczeństwa, w dodatku zaskoczyła mnie jego taktyka.
W ciągu dnia stawka tej walki, niecierpliwie oczekująca swojej zapłaty, przyszła dowiedzieć się, jak sprawy stoją. Ale te kawałki drewna na papierku nic dla niej nie znaczą.