Podnosi spódnicę i potrząsa tyłkiem przed moim nosem, wskazując na bransoletkę Miguela.
To szczere wyznanie miłości podwyższa mi ciśnienie, zaćmiewa umysł i sprawia, że przegrywam partię. Miguel dobrze wykorzystał moje lekcje, przecież grywamy tak już od miesiąca, odkąd idziemy tą drogą. Dziś wieczór jest 11 do 13, a ja sądziłem, że wygram w ciągu tego dnia.
Rankiem trzeciego dnia ten sukinsyn wygrywa pierwszą partię. 11 do 14. Przez cały dzień walczę jak wariat, bo forma Miguela rośnie. Nie doceniłem go. Bardzo inteligentnie wybrał taktykę systematycznej obrony, o którą rozbijają się wszystkie moje ataki. Następnie wykorzystując moje osłabienie pozwala sobie na luksus paru posunięć, które odpieram z najwyższym trudem.
Kiedy wraca mąż, nadal z pustymi rękami, mamy remis 14 do 14.
A kobieta coraz bardziej się niecierpliwi.
Za obopólną zgodą postanawiamy odłożyć decydującą partię na jutro, żeby przedtem dobrze wypocząć. Przez cały wieczór nie zamieniamy słowa, jemy podpłomyki przyniesione przez kobietę i kładziemy się spać nie mówiąc sobie dobranoc.
Następnego dnia rano po obu stronach pnia zasiadają wrogowie.
Przemyślałem swoją technikę. Przesunąłem pień tak obliczając jego nowe położenie, żeby Miguelowi przez cały dzień słońce paliło kark. Wszystkie chwyty dozwolone. Sześć godzin później, kiedy zbliża się pora powrotu męża, przegrałem.
Ma mnie. Królowa, goniec i jeszcze cholerny pionek. Parę dalszych ruchów i dostaję mata, nic się nie da zrobić. Podnoszę głowę, patrzę na niego, a on daje upust swojej radości. Jednym susem podrywa się, chwyta trąbkę i wypuszcza ku niebu przeciągły dźwięk triumfu.
Skurwiel!
Nie ma dwudziestu rozwiązań. Wygra, i będę musiał go ogłuszyć, żeby zabrać mu bransoletkę. Ze wszystkich sił dmie w trąbkę, śmieje się i tańczy.
Przepraszam cię, Miguel, walnę cię bez złości, ale jest poza dyskusją, żebym miał zostać pozbawiony mojej przyjemności.
Miguel w końcu odkłada trąbkę, siada, kieruje ku mnie szeroki dziurawy uśmiech i wyciąga rękę, żeby mnie wykończyć. Tuż przed zrobieniem ruchu poprawia położenie małego pionka, który właśnie ma spaść, na brzegu kartki.
Skaczę na równe nogi.
– Dotknięte! Dotknięte!
– Co, przecież by spadł!
– Dotknięte, musisz zagrać pionkiem, którego dotknąłeś. Takie są zasady.
W takich sytuacjach moja zła wola nie zna granic, i nic na to nie można poradzić. Powołuję się na międzynarodowe przepisy szachowe, odpowiada, że nigdy ich nie stosowaliśmy.
– Właśnie, najwyższy czas. Dość już tego kantowania.
W mniej niż pół godziny później podchodzę triumfalnie do mojej wymarzonej, z bransoletą w ręku, po uprzednim postawieniu Miguela na straży, żeby nie dostać strzałą od zazdrosnego męża.
Murzynka śmieje się i chce zaciągnąć mnie do chaty. Zatrzymuję Ją i gestem każę dalej tłuc proso. Właśnie tak ją chcę mieć. Zabiera się do roboty, a ja nareszcie unoszę niebieską spódnicę.
Niesamowita rozkosz, zupełnie wyjątkowa, lecz niestety zbyt krótka.
Ale, po raz pierwszy odkąd rżnę się w Afryce, mam wrażenie, że przyjemność jest wspólna. Jedną ręką tłukąc proso moja zdobycz nie wypuszcza z drugiej swojej bransoletki, szczebiocąc radośnie; od czasu do czasu odwraca się do mnie, zaaferowanego za jej plecami, pokazuje mi bransoletkę i uśmiecha się błyskiem wszystkich zębów. Ach! Miłość!
Następnego dnia odeszliśmy bardzo szybko, bo mąż, który znów powrócił z pustymi rękami, za wszelką cenę chciał również dostać prezent. Jednakże, chociaż zapewnił nas, że także umie tłuc proso Miguel, na którego wypadała kolej, wolał nie skorzystać.
Następnego dnia Miguel nadal boczy się na mnie. Kuleje parę kroków za mną, z głową uparcie opuszczoną ku ziemi. Ponieważ ze swej strony nie robię najmniejszego wysiłku, żeby nawiązać rozmowę, maszerujemy w milczeniu. Pochłonięci swoimi myślami przechodzimy niepostrzeżenie przez maleńką wioskę, składającą się z czterech czy pięciu chat.
Właśnie z niej wychodzimy, kiedy wyrywa nas gwałtownie z zamyślenia ostry i nieprzyjemny dźwięk gwizdka. Odwracam się i widzę, jak kilka metrów za nami jakiś karzeł zbliża się wymachując rękami, a na szyi ma gwizdek. Facet jest mały, pomarszczony, w mundurowej marynarce z odznaczeniami i w szortach, slipach czy kalesonach; wrzeszczy:
– Co to ma znaczyć! Co? No!
Patrzymy nie rozumiejąc, a tamten wydziera się jeszcze głośniej:
– Nie wolno chodzić nago po obszarze zabudowanym. Takie są przepisy! No!
Jak to nago? Po prostu nie mamy koszul, to wszystko. Co do reszty to nasze szorty są na pewno porządniejsze niż jego, a poza tym na tym kontynencie wszyscy chodzą na golasa! Jego obszar zabudowany liczy trzy domki: chodzi mu po prostu o wyłudzenie forsy od "szefów". Daję znak, żeby się zmywał, i odwracamy się od niego, żeby iść w dalszą drogę.
Mały dmucha co sił w płucach w ten swój gwizdek, podbiega do nas i rzuca się na Miguela.
– Co to ma znaczyć! A przepisy, co? Trzeba zapłacić karę! Miguel wyrywa się jak może, usiłuje się odsunąć. Rzuca mi pytające spojrzenie, więc potakuję:
– Wal.
I Miguel zabiera się do roboty, uderzeniami pięści i trąbki. Wykańcza kopniakami, kiedy gliniarz leży już na ziemi. Sam dokładam parę kopnięć sandałem, bez specjalnej nienawiści, ale dlatego, że zawsze przyjemnie jest dołożyć władzy. Gotów jestem zapomnieć o incydencie, ale Miguel jest innego zdania i nadal wyładowuje cały swój zły humor na małym gliniarzu. Powstrzymuję go, kiedy dusi go sznurkiem od gwizdka.
– Wystarczy, spływamy.
Miguel wściekle wciska gwizdek w usta gliniarza, wzdycha, wzrusza ramionami i idzie za mną. Jeszcze długo słyszymy w tyle dźwięk gwizdka, najpierw gniewny, potem coraz bardziej rozpaczliwy.
Dzień kończy się zdecydowanie dobrze, jako że w parę godzin po naszym złym uczynku zatrzymujemy się na noc w misji katolickiej. Misja to zawsze przyjemne miejsce, bo trzeba przyznać, że księża jadają dobrze. Po kąpieli boy prowadzi nas na mszę.
Ksiądz chyba nie zarabia zbyt wiele. Oprócz trzech czarnuchów i nas dwóch w kościele są tylko dwie zakonnice. Jedna z nich to gruba Francuzka w okularach, którą ledwo zauważam, tak dalece wpatrzony jestem w drugą.
Twarz włoskiej madonny, lekko natchniona, o bardzo czystych rysach, zwrócona ku ołtarzowi w modlitwie, niczego innego nie dostrzegam. Zapominam o mszy, o chwilach, kiedy trzeba wstawać, i o sposobach, żeby wyglądało, że się odpowiada. Miguel trąca mnie łokciem, ale pogrążony w kontemplacji nie zwracam na niego uwagi.
Jest ubrana na granatowo, bez cienia kobiecości. Nie przeszkadza mi to jej się przyglądać, obserwować jej ciało poprzez gruby materiał, a krągłości, które odgaduję, doprowadzają mnie do szału. Śpiewa trzymając mszał w dłoniach. Ruch jej warg czyni jeszcze trudniejszym do zniesienia to pragnienie, które wzbiera we mnie od chwili, kiedy ją zobaczyłem.
Moje spojrzenie jest zbyt natarczywe. Odwraca głowę, patrzy. Jej wzrok napotyka mój, ucieka natychmiast, wraca na chwilę. To kobieta około trzydziestu pięciu lat, cudowna.
Przed kolacją idę na spacer, żeby się uspokoić. Wypuściłem koszulę na szorty, żeby zakryć wstydliwe miejsce; całe szczęście, bo inaczej nie wiem, jak bym wyglądał stojąc podczas podniesienia.
Siedzi dokładnie naprzeciwko mnie. Położyłem stopę na jej stopie. Odczekała kilka chwil, akurat trochę więcej, niżby to wynikało z zaskoczenia, po czym cofnęła nogi. Druga zakonnica, poczciwa starsza pani, zawraca mi głowę jakimiś historiami o konfiturach. Miguel zajął się rozmową z księdzem, w połowie po francusku, w połowie po hiszpańsku. Co do mnie, to za każdym razem, kiedy patrzy na mnie moje vis-a-vis, muszę się hamować, żeby nie rozwalić wszystkich dookoła i nie wziąć jej tu, na stole.
Dobry Boże, jak ja jej pragnę! Czuję aż ból w całym ciele. Pożądanie rozrywa mi plecy i żołądek, a ta kolacja nie ma końca. Na szczęście tutaj chodzi się wcześnie spać. Mówię wszystkim dobranoc i idę się przejść po terenie misji. Wkrótce obie siostrzyczki idą do siebie. W kilka minut później pani od konfitur gasi swoją świeczkę. Moja madonna mieszka na parterze. Słyszę odgłosy prysznica.
Czekam niecierpliwie w cieniu. Teraz idzie się położyć boy. Zostało już tylko światło w okienku łazienki. Wreszcie wychodzi, ponownie ubrana, z lampą naftową w ręku, i rzucam się do przodu. Jest to pierwsza biała kobieta, do jakiej zbliżam się od miesięcy, i wszystkie bum-bum są niczym w porównaniu z tym, co pcha mnie ku niej.
Wzdryga się na mój widok. Nie daję jej czasu na opór, a zresztą nie ma wcale na to ochoty. Wbiegamy razem do jej pokoju i zamykam drzwi.
Jest rozpalona, gotowa. Nie wypowiadamy słowa i padamy sobie w objęcia.
W tym pokoju o gołych ścianach, pod małym drewnianym krucyfiksem, przeżyłem jedną z moich najwspanialszych miłosnych nocy, po której wstaję wcześnie, o wiele za wcześnie, następnego ranka. Chronię się w swoim pokoju, gdzie Miguel jeszcze śpi. Moje ramiona i plecy pieką strasznie, poorane paznokciami mojej towarzyszki jednej nocy. W kilka godzin później wymieniamy ostatnie spojrzenia. Ona musi jechać daleko na północ, towarzysząc choremu Murzyniątku w drodze do lekarza. Jest to spojrzenie ukradkowe, które prześlizguje się między księdzem a grubą, zasypującą ją zaleceniami i przestrogami. Amore mio… Wsiada do citroena 2 CV misji i odjeżdża.
Gruba od konfitur opatruje stopy Miguela, po czym wkrótce ruszamy w drogę.
– Y, entonces, que pasa? Co jest?
Miguel bardzo by chciał, żebym mu opowiedział, ale szybko rozumie, że lepiej, żeby dał spokój. Przesiedziałem tak kilka godzin, wspominając tę cudowną noc, przeżywając raz jeszcze te chwile uniesienia najsilniejszego, jakiego nie zaznałem od dawna.