Wreszcie ruszyliśmy na południe.
Bangui. Potrzebowaliśmy jeszcze tygodnia na dotarcie do stolicy Republiki Środkowoafrykańskiej. Miasto leży na brzegu rzeki Oubangui, po drugiej stronie jest już Zair. Nad rzeką znajduje się największa budowla miasta: hotel Rock, wygodny i klimatyzowany. Tam udajemy się najpierw, a ściślej do baru, w którym zostawiam Miguela. Sam idę na mały spacer po mieście.
Bangui, o czym wiem, bo czytałem w folderach hotelu Rock, zwana jest La Coquette – Elegantka. W czasie spaceru widzę, że jest to uzasadnione. Stolica przypomina małe prowincjonalne miasta francuskie, z tymi swoimi domami w stylu kolonialnym i spokojnymi ulicami. Naturalnie Afryka zaczyna ponownie upominać się o swoje prawa. Ściany są coraz częściej obdrapane, tablice z nazwami ulic powykrzywiane, wszędzie panuje bałagan, ale pozostaje atmosfera, całkiem przyjemna po ponad miesiącu spędzonym w buszu.
Mam tylko nadzieję, że miejskie czarnuchy nie będą się mnie zbytnio czepiać. Już i tak o mały włos nie rozbiłem mordy środkowoafrykańskiemu celnikowi, który nie chciał nas wpuścić do kraju. Musiał oglądać mój paszport dobrych pięć minut, żeby znaleźć zdjęcie, zdać sobie sprawę, że trzyma je na odwrót, obejrzeć je, kazać nam poczekać, podrapać się w jaja, zanim wreszcie zdecydował się nas przepuścić.
Jest tu jeden czarnuch, który wydaje się być całkiem zadowolony z siebie. Wszędzie na ulicach Bangui widać transparenty: �Dożywotni Prezydent Jean-Bedel Bokassa". Na ścianach, wszędzie, plakaty i zdjęcia: �Generał Jean-Bedel Bokassa, Dożywotni Prezydent". Ten przynajmniej umie zadbać o reklamę.
Odnajduję Miguela w hotelu i widzę, że nie tracił czasu. Daje się właśnie poderwać jakiejś Europejce, tłustawej i zupełnie przeciętnej. Miguel wygląda całkiem poczciwie. Skóra spalona przez słońce, włosy wyblakłe i bardzo krótkie, jego wygląd solidnie się zmienił. Rozśmiesza mnie, kiedy widzę go z puszką neski pełną trawki i Biblią na kolanach, jak nieśmiało przygruchuje sobie po francusku dziewczynę zasłaniając sobie usta dłonią, co stało się jego nowym tikiem, mającym na celu ukrycie braku przedniego zęba. Moje lekcje francuskiego dały owoce, bo dziewczyna patrzy w niego jak w obraz.
Ona też utknęła tutaj. Przyjechała do Afryki z mężem, wysłanym służbowo. On wrócił, ona została. Biedaczka zaznała wszystkich możliwych nieszczęść. We Francji była całkowicie anonimowa, prowadziła ciężkie życie, jej seks był prosty i nieciekawy.
Afrykańskie słońce rozbudziło jej zmysły i wreszcie odkryła w sobie zdolności uwodzicielskie. Tutaj podobała się. Była pożądana i szybko ustąpiła pod naporem argumentów czarnuchów, złaknionych cywilizacji.
Jej dom wkrótce zapełnił się boyami do wszystkiego i jej życie zmieniło się. Któregoś dnia jej mąż miał tego dość. Początkowo, choć zaskoczony, był wyrozumiały, lecz szybko zmęczył się i ten tchórz bez serca zostawił ją samą na pastwę goryli. Od tej pory dziewczyna zarabia na ulicy.
Jest to w Afryce przypadek klasyczny, i liczne są, piękne romanse, które umierają na tym kontynencie.
Poza tym jest miła, jakby lekko zmęczona tymi wszystkimi przygodami. Miguel ją pociąga, i szybko zaprasza nas do siebie, do domu, który dzieli ze swoimi środkowoafrykańskimi koleżankami. Tak jak się domyślałem, ten dom to po prostu burdel zamieszkany przez grupę dziewczyn mniej więcej z jednej rodziny. Jest tu dosyć duże zaniedbane podwórze, otoczone sporą liczbą pokoi. W jednym kącie około dziesięciu dzieciaków siedzi spokojnie i bawi się z psem. Osiem czy dziesięć koleżanek Francoise leży w spódnicach, z gołymi piersiami, z oczami zaczerwienionymi od dymu papierosowego, dookoła rozżarzonego piecyka. Francoise przedstawia nas:
– Miguel i Charlie. To kumple. Właśnie przyjechali i są bez forsy.
Po czym bierze Miguela za rękę i znikają w jednym z pokoi. Dziewczyny patrzą, jak siadam obok nich, nie przywiązując do mojego przybycia szczególnej wagi. Aby przełamać lody, robię grubego skręta i puszczam w obieg, co zostaje przyjęte bez problemów.
Nie wiem, co robić. Zwykle jest tak, że to ja rżnę dziewczynę, a Miguel czeka. Na szczęście atmosfera jest przyjemna. Dziewczyny pociągają ogromne sztachy z mojego skręta. Przychodzi jeszcze jedna z jakimiś ciastkami, inna robi kawę i częstuje mnie. Wszystkie te panienki spokojnie jedzą podwieczorek wśród głośnych wybuchów śmiechu.
Widać, kto tu jest szefem, to wysoka dziewczyna, która poczęstowała mnie kawą, wydaje innym polecenia i opieprza Murzyniątka, kiedy w kącie robi się zbyt głośno.
W pewnym momencie moja sąsiadka z lewej wstaje, to mała kobietka z lasem zaplecionych warkoczyków na głowie, i zdejmuje spódnicę, pod którą nie ma niczego. Naturalnym ruchem rozsuwa nogi. Schylając głowę kładzie pod krocze małe lusterko i zaczyna się drapać palcem wskazującym. Na lusterko spada pełno małych wszy, słychać ich uderzenia o szkło. Cierpliwie drapie aż do chwili, kiedy nic już nie zostało, po czym zsypuje wszystko z lusterka w ogień i zakłada spódnicę. Musiałem się roześmiać na ten widok, bo Aissa śmieje się patrząc na mnie. Wydaje się, że czuje do mnie sympatię. Robię drugiego skręta i podaję jej, a ona siada koło mnie, połyka ogromny kłąb dymu, i mówi:
– Pracujesz tu?
Pytanie to zadaje zapewne wszystkim swoim klientom. Potrząsam głową.
– Nie, jestem nowym papieżem!
Wybucha śmiechem waląc się w uda przez dobrych pięć minut. Przyglądam się jej uważniej. Jej twarz nie jest zbyt ładna, jak zwykle u Murzynek, ale ma królewskie ciało, szczupłe i giętkie jak liana, co jest tutaj rzadkością. Zauważa moje spojrzenie, które nie wydaje się jej krępować.
– Bum-bum, malutka?
Tym razem wybuch śmiechu jest powszechny. Moje określenie wydaje się im podobać, powtarzają je sobie, bum-bum, i śmieją się jeszcze głośniej. W końcu Aissa zaciąga mnie do swojego pokoju, gdzie czeka mnie kolejna niespodzianka. Pokój jest całkowicie pusty, z wyjątkiem ogromnego łóżka z baldachimem, które pamięta lepsze czasy. To naprawdę fajne miejsce. Zostaniemy tu jakiś czas. I tak mijają spokojne dnie, spędzane z dziewczynami.
Około siódmej wieczorem cała �rodzinka" zabiera się do roboty. Panienki biegają we wszystkich kierunkach, przenoszą wiadra wody do mycia i naręcza czystych ubrań. Wymieniają rzeczy między sobą i hałas jest w całym domu. Około ósmej są wreszcie gotowe, przebrane za europejskie kurewki. To pora pracy, i czasem im towarzyszymy.
Spędzają wszystkie wieczory w dyskotece hotelu Rock, gdzie bez problemu znajdują klientów wśród Europejczyków, którzy mają ochotę na małą Murzyneczkę.
W nocy Aissa przychodzi do mnie na parę przyjacielskich bum-bum, do samego rana. Na ogół wszyscy śpią długo. Po Południu siedzą w kucki w spódnicach i objadają się pysznymi ciastkami z sąsiedniej cukierni, palą i wygłupiają się. Wszystkie są miłe i bardzo sympatyczne. Robią �z dupy sklep" bez problemów, a co więcej, ich nocne przygody dają im tematy do jeszcze więkych wygłupów.
Ich ulubiony skecz to imitowanie głupoty donżuanów poprzedniego wieczora, okrzyków i westchnień tych panów.
– I co, malutka, zadowolona?
I walą się po udach z uciechy.
– Czujesz mnie, powiedz, czujesz?
Siedząc w kucki z wypiętymi brzuchami małe piękności dla tubabów śmieją się do łez. Te białaski chciałyby je zadowolić! Odgrywają przed nimi komedię przez cały wieczór i całą noc, żeby nie poczuli się zawiedzeni. Popołudniami wszystkie razem powtarzają swoje role, w kręgu dookoła piecyka.
– Teraz, teraz, weź mnie, dobrze mi.
– Już, już, juuuuż…
Są niesamowicie autentyczne w tej grze podpatrzonej na filmach porno, i daje im to okazję do zabawy. Potem dobry skręt, parę ciastek, kawa…
Czas by jednak pomyśleć o wymarszu.
Któregoś dnia, siedząc nad rzeką i rozkoszując się chwilą samotności, wpadłem na niezły pomysł. Jechaliśmy już ciężarówką, szliśmy piechotą, teraz można by spróbować pirogą. Popłynęlibyśmy w dół Oubangui, aż do Kongo, które doprowadziłoby nas bezpośrednio do portu w Pointę Noire. Stąd Miguel popłynąłby statkiem, ja wróciłbym do Europy i zająłbym się poważnie tą Saharą, która wciąż na mnie czeka.
Miguel natychmiast kupuje pomysł. Francoise i Aissa są gotowe sfinansować budowę wielkiej tratwy złożonej z trzech piróg połączonych drewnianymi balami. Wynajęliśmy więc paru czarnych, mianowałem Miguela kierownikiem budowy i jako inżynier nadzoruję prawidłowy przebieg operacji.
Od tej pory spędzamy całe dnie nad brzegiem rzeki. Miejsce jest przyjemne, w pełnym słońcu, z widokiem na Zair naprzeciwko. Na obu brzegach kobiety piorą bieliznę i rozkładają ją na ziemi, co tworzy ogromne kolorowe plamy.
W ciągu tych dni odkryłem, że Republika Środkowoafrykańska, nie mająca żadnego dostępu do morza, posiada Marynarkę Wojenną. Każdego ranka bowiem, w licznym towarzystwie, obserwuję wciągnięcie bandery na małej przystani z desek, przy której zacumowane są dwie motorowe pirogi, o jakieś dziesięć metrów od naszego placu budowy. W tej ważnej uroczystości uczestniczy pełny skład osobowy Marynarki Wojennej w komplecie: pięciu dzikich, którzy podzielili między siebie jeden jedyny mundur francuskiego marynarza. Najgrubszy admirał, ma na sobie praktycznie całość stroju oprócz butów, które zastąpiły sandały z opon, wygodniejsze. Jego zastępca, zapewne bosman, ma buty. ale za to jest bez spodni. Dwaj inni mają na spółkę nakrycie głowy: jeden ma beret, drugi wpiął sobie we włosy czerwony pompon. Piąty dusi się w ogromnej żółtej sztormowej pelerynie, zapiętej pod szyję. Wszyscy zachowują śmiertelną powagę starając się stać na baczność. Z brzuchem wypiętym do przodu, tyłkiem odstającym i stopami do wewnątrz grubas dmucha w gwizdek i facet z pomponem, najniższy stopniem, wyćwiczonym ruchem chwyta banderę. Następnie podbiega do masztu, wspina się na niego, zamocowuje szmatę na wysokości pięciu metrów od ziemi i, schodzi. Ponowny dźwięk gwizdka i cała armia, na czele z admirałem, znika.