Początek podróży był zabawny, ale zakończenie okazało się trudne i męczące.
Nabawiliśmy się malarii i ameby, żeby się napić, musimy nurkować do dna, gdzie woda jest mniej zanieczyszczona. Wstrząsani dreszczami szybko tracimy na wadze. Jakby naumyślnie piroga często utyka wśród gałęzi przybrzeżnych drzew, a wysiłki potrzebne dla jej odblokowania wycieńczają nas. Trawieni gorączką i bez sił docieramy do Brazzaville, gdzie mieliśmy nadzieję odpocząć. Ale czekał na nas nieprzejednany celnik.
W Kongu-Brazzaville zostali maoistami. Celnik, Murzyn w chińskim mundurze, na początek zabronił nam wyjścia do miasta i pobytu w nim. Nie wolno nam nawet iść do lekarza. Potem oglądał nasze zdjęcia w paszportach przez dobrych dziesięć minut, udając, że czyta nazwiska. W końcu popatrzył mi prosto w oczy i powiedział:
– Nie jesteście do niczego przydatni w naszym życiu.
– Co?
– Jesteście nieproduktywni. Jesteście pasożytami. Wszystkie ręce powinny być wykorzystane dla produkcji, żeby rozkwitło sto kwiatów, Jak nas nauczył przewodniczący Mao. Powinniście się wstydzić.
Zachowuję się cierpliwie, dopóki nie przystawi nam swoich pieczątek, po czym mówię mu, żeby dał sobie wsadzić jakiemuś Grekowi.
– Wsadzić Grekowi?
Niczego nie zrozumiał. Ułatwiam mu zadanie mówiąc, że wystarczy Senegalczyk. Zanim potrafi znaleźć jakąś odpowiedź w swojej małej czerwonej książeczce, już nas nie ma. Skoro nie możemy zostać w mieście, wsiadamy do pociągu, który przez busz dociera do Pointę Noire, naszego przystanku docelowego. Bo mamy już dość tej przejażdżki po Afryce. Postanowiłem, że na tym koniec.
Na plaży, koło portu, powoli wychodzimy z malarii. Tam też kończymy naszą Biblię. W ciągu tych kilku dni poznaję paru Europejczyków, którzy stali się Afrykanami przez te lata, jakie tu spędzili. Goszczą nas u siebie i parę interesów z nimi pozwala mi na zgromadzenie gotówki. Połowę oddaję Miguelowi.
Znalazłem sobie statek. Stary cypryjski pordzewiały towarowiec, który jutro wypływa do Rotterdamu. Ja wracam na północ.
Już najwyższy czas się rozstać. Cała ta historia naprawdę zaczyna mi ciążyć. Miguel może już sobie sam dać radę. Co do mnie, osłabionego tym długim afrykańskim epizodem, pora, bym zabrał się za ciąg dalszy.
– Ciao, Miguel!
– Do widzenia, Charlie. Dziękuję za wszystko. Ściska mi dłoń. Jest wzruszony, to widać. Ja też, ale nie okazuję tego.
Ej, ty tam, na górze! Widziałeś?. Uratowałem kogoś!
Część druga
Statek wysadził mnie w Rotterdamie, po przyjemnej podróży bez przygód. W czasie wolnym od pracy cypryjscy marynarze grali w backgammon. Ponieważ mieli już kości, nauczyłem ich ciekawszej gry w craps. Szczęście mi sprzyjało. Nie musiałem nawet oszukiwać, żeby oskubać ich z paru setek dolarów. W Europie jesień. Powrót do cywilizacji jest dla mnie zawsze trudny. Za dużo ludzi, za dużo hałasu, za dużo przepisów. Natychmiast pojechałem do Bordeaux, gdzie zawsze odżywają moje wspomnienia z dzieciństwa.
Tu osiedliła się moja rodzina po przyznaniu niepodległości Maroku. Tutaj miałem swoje �czterysta batów".
Byłem fizycznie nadzwyczaj rozwinięty na swój wiek i całkowicie poświęciłem się jedynemu interesującemu zajęciu, jakie wówczas było w moim zasięgu, to znaczy ulicznej przygodzie. Równocześnie trochę pochodziłem do liceum, żeby zrobić przyjemność matce. Było to moje jedyne ustępstwo. Pamiętam dzień matury. Byłem już szefem gangu, przyjechałem na egzamin kradzionym samochodem, z jednym z moich ludzi jako kierowcą…
Narobiłem wtedy sporo głupstw, które zmusiły mnie do opuszczenia miasta w bardzo młodym wieku. Spędziłem następnie rok na Lazurowym Wybrzeżu, starając się przekroczyć granicę. Żeby wyjechać z Francji, próbowałem wszystkiego.
Dwukrotnie wstępowałem do Legii Cudzoziemskiej, zgłosiłem się na ochotnika podczas Wojny Sześciodniowej: ileż nieudanych prób. Trafiłem wreszcie na sędziego dla nieletnich trochę mniej głupiego, a może trochę sympatyczniejszego niż inni, który zrobił co trzeba, żebym dostał paszport. W Cannes wsiadłem na statek do Buenos Aires – miałem osiemnaście lat, przeżyłem siedem lat intensywnych przygód, przyjemności, podróży. Wracam do Bordeaux po raz pierwszy. Ciekawiłoby mnie spotkać moich dawnych kumpli, tych. którzy się ostali spośród członków bandy nieświadomych niczego dzieciaków, jakimi wtedy byliśmy. Chciałbym przede wszystkim spoktać się z grubym Christianem. Poszedłem go szukać w barze, w którym mieliśmy zwyczaj się spotykać. Właściciel, gruby i wąsaty, nie może otrząsnąć się ze zdumienia.
– Charlie, kurwa, ile to lat. Siedziałeś?
– Nie.
– Nawiałeś?
Naprawdę nic się tu nie zmieniło, i nie czuję się z tym dobrze. W tych gorszych dzielnicach, jak Capus, Klober, Saint-Michel, gdzie jako nastolatek szukałem przygód, mieszkają teraz cudzoziemcy. W każdej rodzinie, hiszpańskiej, portugalskiej czy arabskiej, przynajmniej jeden chłopak siedzi albo się ukrywa. Porozumiewawcze mrugnięcie barmana, jego zachowanie starego alfonsa, cały ten cyrk zbytnio przypomina mi to wszystko, co sam znałem.
To powrót do przeszłości, o której myślałem, że jest już definitywnie zamknięta. Przerywam wąsatemu, który już rozpoczął jakąś opowieść.
– A gruby Christian, masz jego namiary?
Po niecałej godzinie wiem, gdzie go szukać. Mieszka na jednej z tych brudnych uliczek za portem. Jego dom nie wygląda zbyt zachęcająco: to budynek trzypiętrowy, ciemny i pełen wilgoci. Mieszkanie Chrisa jest na ostatnim piętrze.
Pukam. Otwiera on sam.
– Charlie!
Zaskoczenie. Zmienił się, nie przypomina człowieka, którego znałem. Gruby Christian stał się ogromny. Waży co najmniej sto kilo, jego rysy jakby pogrubiały. Zestarzał się.
Po chwili zakłopotania zaprasza mnie do środka. Tu następne zaskoczenie, Christian jest żonaty. W kuchni poznaję jego żonę, która ma brzuch równie duży co mąż. Ale ona ma wytłumaczenie, jest w ciąży.
Trochę zażenowany patrzę, jak Christian, który także czuję się nieswojo, nalewa anyżówkę. Posyłając mi zakłopotane uśmiechy przeszukuje swoje małe zasyfione mieszkanie i w końcu znajduje w tym bałaganie dwa czyste kieliszki. Właściwie ma nadal tę samą, lekko otłuszczoną mordę, postarzał się głównie przez ten brzuch. Kiedy siada naprzeciwko mnie, rozpoznaję swojego starego kumpla. Nasze zakłopotanie szybko znika, i na całkowitym luzie wypijamy anyżówkę za anyżówką wspominając dawne czasy.
– Słuchaj no, a gdzie twój brat?
– Nie żyje.
Młodszy brat Christiana był wspaniałym facetem. Nie miał szczęścia. Ale był coś wart.
– Co się stało?
– Obrabiał jubilera.
Pociąga łyk anyżówki, wypuszcza dym ze swojego małego cygara.
– Jubiler strzelił mu w plecy. Tydzień męczył się w szpitalu.
To cios. Pierwszy. W miarę, jak wypytuję o innych członków mojej bandy, gruby Christian wypija łyczek i oznajmia mi wyrok: umarł w więzieniu albo, dla szczęśliwców, ukrywa się. Dziewczyny powychodziły za mąż lub zniknęły.
– Jedna tylko często do mnie dzwoni, żeby pytać o ciebie, to Suzy. Chyba zdrowo na ciebie leci, bo za każdym razem nalega, żebym jej powiedział, gdzie jesteś. Jakbym ja coś wiedział…
– Już nie jest z małym Peyruse?
Peyruse, też jeden z moich najlepszych kumpli, był do szaleństwa zakochany w blondynce Suzy, która traktowała go jak szmatę, aż w końcu zgodziła się za niego wyjść na krótko przed moim wyjazdem.
– Nie są już małżeństwem. Rzuciła go. Od tej pory Peyruse rozpił się, ona wyszła powtórnie za mąż, to wszystko.
Nalewa nowy kieliszek i spokojnie zapala małe cygaro. Pije dużo więcej niż dawniej, ale zachował zwyczaj zapalania małych mecarillos. Nadal robi to tym samym ruchem, z głową pochyloną nad zapałką. Zdaję sobie sprawę, jak wielką przyjemność sprawia mi spotkanie z nim.
Wieczorem zabawa na mieście, i piękna Suzy kładzie się do mojego łóżka.
To piękna kobieta, blondynka, wysoka i elegancka, ale noc kończy się fiaskiem. Jej widok przypomina mi za bardzo Rancho Peyruse'a, mojego najlepszego kolegę, pełnego zalet, który był w niej tak zakochany, że aż sam się przez to zniszczył… Wolałem nie spotykać się z nim, żeby nie tracić dobrych wspomnień, jakie po nim mam.
Suzy wyjaśnia mi, że zainteresowała się mną od czasu, kiedy któregoś wieczoru dałem jej kopa w tyłek, bo nie mogłem już znieść tego, jak traktuje Peyruse'a. To, że jakiś mężczyzna poniżył ją, podczas gdy wszyscy klęczeli u jej stóp, wywarło na niej głębokie wrażenie.
Następne dni są rozczarowujące. Christian prowadzi mnie do starych znajomych, którzy ustatkowali się i zeszmacili albo zaczęli zajmować się jakimiś beznadziejnymi szwindlami, które mnie nie interesują. Tylko jeden spośród nich, Ciaude, utrzymał się na powierzchni i prowadzi życie w sposób przyzwoity.
Ale najprzyjemniejsze chwile spędzam z moim starym kumplem. Między kieliszkiem anyżówki i szklanką wina, które przypominają mi smaki znane z młodości, opowiadam mu swoje przygody. Któregoś wieczoru pyta:
– A co teraz?
Opowiadam mu o afrykańskim handlu, o samochodach, o pustyni, o Afryce, o zabawach.
– Kiedy wyjeżdżasz?
– W tych dniach.
– Można na tym zarobić?