Выбрать главу

– Nie miałam najmniejszego zamiaru pana w to mieszać – zapewniła Catherine.

– Z akt doktora Rocco wynika, że Nathan często choruje – stwierdził znacząco. – Za często.

– Doktor Rocco zawsze troskliwie opiekował się Nathanem. Gerritsen spojrzał na nią z powątpiewaniem. Najwyraźniej wiedział o jej romansie z Tonym i nie dał się zwieść.

– Moim zdaniem nie powinna pani zabierać chłopca – oznajmił.

Catherine serce zamarło w piersi. Strach wzbierał w gardle. Na twarz Jamesa powoli wypłynął uśmiech.

– Niestety – ciągnął doktor Gerritsen szorstkim tonem – nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia.

– Słucham? – James nie wierzył własnym uszom.

– Ta pani wciąż pozostaje prawną opiekunką Nathana. – Doktor Gerritsen wzruszył ramionami. – Przykro mi, panie sędzio, mam związane ręce.

Maryanne zaczęła kręcić głową, jak kobieta, która przebudziwszy się, zauważa, że trafiła w sam środek koszmaru.

– Okoliczności wymagają natychmiastowego działania – skontrował pospiesznie James. – Pana zdaniem życie chłopca jest zagrożone, a to uzasadnia odesłanie go do domu z dziadkami.

– Przecież nie wiem, czy tak rzeczywiście jest.

– A te wszystkie choroby? Sam pan mówił, że to podejrzane!

– On nas potrzebuje – powiedziała Maryanne błagalnie. – Tylko my mu zostaliśmy.

Doktor Gerritsen spojrzał na Maryanne ze współczuciem, po czym zwrócił się do Jamesa:

– Podejrzane, tak. Ale to o niczym nie przesądza.

James wpadał we wściekłość.

– Ona stanowi zagrożenie dla tego dziecka!

– Gdyby tak było – wtrąciła Catherine spokojnie – po co przywoziłabym go do szpitala?

– Bo to część twojego planu! – warknął James. – Wykorzystujesz własne dziecko, żeby zwrócić na siebie uwagę i odgrywać rolę cierpiącej matki.

Próbowałem przestrzec Jimmy’ego, powiedzieć mu, co knujesz. Robisz krzywdę własnemu dziecku. To potworne! Catherine spojrzała mu w oczy.

– Przecież nie muszę odgrywać roli cierpiącej matki, by zwracać na siebie uwagę, prawda, James? W końcu jestem pogrążoną w żałobie wdową.

Z jego gardła dobył się gniewny pomruk. Catherine przez chwilę myślała, że zaraz rzuci się na nią, chwyci ją za gardło. To byłoby coś nowego. Jimmy nie potrafił powściągnąć złości, lecz jego ojciec był zimny jak lód.

– James, kochanie? – szepnęła Maryanne. – Czy ona zabierze Nathana? Mówiłeś, że to wykluczone. Jak to możliwe?

James objął roztrzęsioną żonę. Przytulił ją i pogładził jedną ręką po ramieniu, nie odrywając gniewnych oczu od Catherine.

– To jeszcze nie koniec – wycedził.

– Na dziś owszem.

Doktor Gerritsen miał już dość tego rodzinnego dramatu. Gestem zaprosił Catherine za zasłonę.

– Przykro mi, panie sędzio, ale zgodnie z prawem nie mogę w żaden sposób przeszkodzić pani Gagnon w zabraniu chłopca ze szpitala. Gdyby okoliczności się zmieniły, chętnie pomogę. Ale do tego czasu…

Lekarz wzruszył ramionami; Catherine przeszła obok niego. Nawet nie posłała Jamesowi triumfalnego uśmiechu. Nie śmiała spojrzeć na zrozpaczoną twarz Maryanne.

Włożyła Nathanowi kurtkę i wyszła z nim ze szpitala.

W drodze do domu Nathan milczał. Siedział z tyłu, w foteliku, prawą ręką ściskając pas bezpieczeństwa. Catherine myślała, że powinna coś powiedzieć. I przez chwilę było jej tak smutno jak Nathanowi, że Prudence ma dziś wolne.

Wjechała na wąskie miejsce do parkowania. Świeciło słońce, popołudnie było zaskakująco ciepłe. Spojrzała na ulicę i zobaczyła kilku sąsiadów spacerujących z dziećmi i psami. Była ciekawa, czy to dziwne, że im nie macha. I czy jeszcze dziwniejsze jest to, że nawet by jej nie odpowiedzieli.

Nathan nieporadnie wysiadł z wozu. Miał na sobie grubą wełnianą kurtkę i nowe kowbojki. Kurtka, prezent od dziadków, była o trzy rozmiary za duża. Kowbojki od Ralpha Laurena przynajmniej pasowały jak ulał.

Nathan nie podniósł głowy. Nie spojrzał na ulicę. Ani na dom. Posłusznie wziął Catherine za rękę, ale z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej powłóczył nogami. Wyraźnie się ociągał, kopał liście leżące na ziemi.

Catherine spojrzała na drzwi. Pomyślała o holu za nimi, o schodach prowadzących do apartamentu. O głównej sypialni, z poszarpanym dywanem, poplamionymi ścianami i pospiesznie poprzestawianymi meblami. I nagle jej też odechciało się tam wchodzić. Żałowała, że nie mogą po prostu stąd uciec.

– Nathanie – powiedziała cicho – może pójdziemy do parku?

Spojrzał na nią. Pokiwał głową tak energicznie, że uśmiechnęła się, choć bolało ją serce. Ruszyli przed siebie.

W parku był tłok. Zakochani, ludzie z psami, rodziny z bawiącymi się dziećmi. Catherine i Nathan szli brzegiem stawu, po którym w lecie pływały łodzie i łabędzie. Kupiła popcorn i zaczęli karmić kaczki. Usiedli na ławce na skraju polany, gdzie dzieci w wieku Nathana, ale dużo wyższe od niego, biegały, wywracały się i śmiały w gasnącym świetle słońca.

Nathan nawet nie próbował się do nich przyłączyć. Choć miał dopiero cztery lata, znał już swoje miejsce w szyku.

– Nathanie? – zaczęła Catherine cicho. – Teraz, kiedy wróciłeś do domu… pewni ludzie będą chcieli z tobą porozmawiać.

Spojrzał na nią z tak pobladłą twarzą, że odruchowo pogładziła go po policzku. Jego skóra była chłodna i sucha, znak, że za dużo czasu spędzał pod dachem.

– Pamiętasz, co było w czwartek? – spytała łagodnie. – W tę złą noc?

Nie odpowiedział.

– Tatuś miał pistolet, prawda, Nathanie?

Powoli pokiwał głową.

– Kłóciliśmy się.

Znów przytaknął.

– A pamiętasz o co? – Catherine wstrzymała oddech. To największa niewiadoma. Co wystraszony czterolatek mógł zapamiętać, czy choćby zrozumieć?

Nathan powoli pokręcił głową,

Catherine głośno wypuściła powietrze i powiedziała spokojnie:,

– Wystarczy, by wszyscy wiedzieli, że tatuś miał pistolet. I że się baliśmy. Resztę sami zrozumieją.

– Tatuś nie żyje.

– Tak.

– Tatuś nie wraca do domu.

– Nie, już nigdy nie wróci.

– A ty?

Catherine znów pogładziła go po policzku.

– Postaram się zawsze wracać, Nathanie.

– A Pradence?

– Ona też wróci.

Po chwili Nathan pokiwał głową.

– Tatuś miał pistolet – powtórzył. – Bałem się.

– Dziękuję, Nathanie.

Nathan wrócił do obserwacji pozostałych dzieci. Usiadł jej na kolanach. Catherine przytuliła go i oparła policzek na jego główce.

Rozdział 21

Po powrocie do domu Bobby zastał pod drzwiami nie jednego, lecz troje gości. Robi się coraz ciekawiej, pomyślał.

– Nie powinieneś być teraz w kościele? – spytał zastępcę prokuratora okręgowego, Ricka Copleya, otwierając drzwi. Po chwili uniósł dłoń. – Moment. Zapomniałem, że zaprzedałeś duszę diabłu.

Copley zmarszczył brwi na ten nieudany żart i wszedł za Bobbym do mieszkania. Za nim ruszyła D.D. Warren, skrupulatnie unikając wzroku przyjaciela, a korowód zamykał śledczy z prokuratury, którego Bobby mgliście pamiętał z pierwszego przesłuchania, ale za żadne skarby nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska.

Poznał je pół minuty później. Śledczy Casella. Copley przedstawił go, kiedy weszli do salonu Bobby’ego. Był to mały pokój z wysłużonymi meblami, zawalonymi pustymi pudełkami po jedzeniu i stertami serwetek. Wszyscy rozglądali się, niepewni, gdzie usiąść.

Bobby postanowił im nie pomagać. Nie chciał, żeby za bardzo się rozgościli.

Poszedł do kuchni, wziął colę i wrócił do salonu, nie pytając, czy ktoś oprócz niego chce się napić. Podstawił sobie drewniane krzesło i usiadł. D.D. spojrzała na niego spode łba i poprzesuwała leżące na sofie pudełka po pizzy tak, by zrobić miejsce dla całej trójki. Usiedli i zapadli się na dziesięć centymetrów w poduszki. Bobby przyłożył puszkę do ust, by nie zauważyli, że się uśmiecha.