– Jest gotów do następnego zlecenia? – spytał w końcu.
– Właśnie się przygotowuje. Jest jednak drobny kłopot… – powiedziała Robinson powoli.
– Drobny kłopot?
– Stawia nowe warunki: zamiast dziesięciu, chce trzydzieści tysięcy.
Rozmówca parsknął śmiechem.
– Tak? Bo niby tak świetnie się spisał? Przecież wszystko spieprzył!
– On widzi to inaczej – powiedziała Robinson szczerze.
– A założył choć konto?
– Hm, nie.
– Nie?
– Woli gotówkę.
– Och, na litość boską. Przekaż seniorowi Psycholowi, co następuje: po pierwsze, nie mam pod ręką tyle gotówki. Po drugie, dostanie dziesięć tysięcy i ani centa więcej. Szczerze mówiąc, powinien się cieszyć, że daję mu aż tyle, biorąc pod uwagę, że jak oboje wiemy, chcę, by zrobił coś, co i tak chce zrobić.
– On chyba nie lubi negocjować.
– Życie to ciągłe negocjacje.
Robinson odetchnęła głęboko. Nie ma co dłużej owijać w bawełnę.
– Przysłał list. Pisze w nim, że jeśli chce pan, by wykonał zlecenie, musi pan zapłacić trzydzieści tysięcy. A jeśli nie, to zapłaci pan i tak. Bo wie, gdzie pan mieszka.
– Co takiego? Chyba nic mu nie powiedziałaś, co? Mówiłaś, że zabrałaś go wynajętym samochodem i dałaś skradzioną komórkę. Niby jak miałby namierzyć…
– Myślę, że blefuje – przerwała mu Robinson. – Ale nie mogę być tego pewna. Mam znajomości, on pewnie też.
Rozmówca milczał i ciężko oddychał. Był wściekły? Wystraszony? Trudno powiedzieć.
– Ja bym mu zapłaciła – powiedziała Robinson śmiertelnie poważnie. – Albo wyjechała w cholerę.
Rozmówca odetchnął głęboko.
– Powiedz mu, że nie przyjmuję jego warunków – rzekł zdecydowanym tonem. – Skoro wyciągnąłem go z więzienia, mogę go tam z powrotem wsadzić.
Robinson milczała.
– Co znowu? – spytał rozmówca.
– Widzi pan, żeby wsadzić go do więzienia… musi pan go najpierw złapać.
Kolejna chwila ciszy.
– Cholera – sapnął rozmówca.
– Cholera – powtórzyła Robinson.
Pan Bosu miał szczeniaka. Kupił go w sklepie ze zwierzętami, bo w niedzielne popołudnie nie miał innego wyboru. Kiedy wszedł do wypełnionego lekkim zapachem środków odkażających pomieszczenia z zastawionymi półkami i podłogą wyłożoną tanim linoleum, ciarki go przeszły. Zważywszy, że jeszcze czterdzieści osiem godzin temu sam był więźniem, widok szczeniaków i kociąt pozamykanych w małych drucianych klatkach nieszczególnie podniósł go na duchu.
Zamierzał pokręcić się tam przez jakiś czas. Nie ma to jak sklepy ze zwierzętami w niedzielne popołudnie, pełne puszystych kociąt, milutkich szczeniaków i dzieci. Ale panująca tam przygnębiająca atmosfera sprawiła, że zmył się raz-dwa. Cholera, zastanawiał się nawet, czy nie wykupić wszystkich zwierząt i nie wypuścić ich na wolność.
Tak, pewnie wlazłyby pod pierwszy nadjeżdżający samochód.
Wybrał więc psa i wyszedł.
Zdecydował się na mieszańca beagle’a z terierem. Mały, wesoły szczeniak miał wielkie brązowe łaty wokół oczu, zwisające brązowe uszy i zamaszyście merdał brązowym ogonem. Pan Bosu w życiu nie widział śliczniejszego stworzenia.
Kupił też smycz, małe nosidełko, które przypominało worek marynarski, i kilkadziesiąt zabawek. No dobra, może trochę przesadził. Ale szczeniak… może Łatek? Nie, to chyba niezbyt oryginalne… tak radośnie kąsał go ząbkami w brodę i łaskotał noskiem w szyję, że pan Bosu kupił wszystko, co piesek choćby powąchał. Zabawki to dobra rzecz. Zwłaszcza gdy za długo siedziało się za kratkami.
Teraz prowadził szczeniaka na smyczy. Piesek… Karmel? Śnieżyk? Nie, to też zbyt trywialne… jest taki szczęśliwy, że wyszedł na spacer. Zupełnie jak jego nowy właściciel.
Pan Bosu i piesek… może Figlarz? Jak można mieć psa bez imienia? Doszli do skrzyżowania. Pan Bosu zatrzymał się i wyjął z kieszeni plan miasta. Obok stanęła kobieta. Piękna blondynka, kostium z jesiennej kolekcji Ralpha Laurena. Uśmiechnęła się do niego promiennie.
– Jaki śliczny piesek!
– Dziękuję. – Pan Bosu popatrzył na kobietę. Nie ma z nią dzieci. Jaka szkoda.
– Jak się wabi?
– Jeszcze się nie zdecydowałem. Właśnie go kupiłem. Jeszcze się dobrze nie poznaliśmy.
– Och, jaki on słodki. – Kobieta przykucnęła, nie zważając na mijających ich ludzi. Szczeniak posłusznie podbiegł do niej. Poskrobała go za zwisającymi uszami. Piesek zamknął oczka, zachwycony. – To pana pierwszy pies? – spytała.
– Miałem psa w dzieciństwie.
– Mieszka pan w mieście?
– Teraz tak.
– Ciężko wytrzymać z psem w mieszkaniu.
– Mam wolny zawód, więc nie będzie tak źle.
– No to szczęściarz z pana – ucieszyła się kobieta. Patrzyła na jego sweter od Armaniego z błyskiem zainteresowania w oku. Dla jaj naprężył mięśnie. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Czym się pan zajmuje?
– Zabijam ludzi – powiedział radośnie.
Wybuchnęła gardłowym śmiechem. Pewnie ćwiczy ten śmiech po nocach, z myślą o takich facetach jak on. Normalnie nie zrobiłoby to na nim wrażenia. Jednak po dwudziestu pięciu latach odsiadki zauważył, że nawet na niego to działa.
– A tak naprawdę? – zapytała.
– Mówię serio – upierał się, ale wymowę swoich słów złagodził uśmiechem. – Powiedziałbym pani więcej, ale wtedy panią też musiałbym zabić.
Była wyraźnie zdezorientowana. Jak powinna zareagować? Roześmiać się, czy uciec? Znów spojrzała na jego sweter, a potem na szczeniaka… Figlarza, to imię zaczynało mu Się podobać… i postanowiła obrócić jego słowa w żart.
– To musi być ciekawe. Bardzo tajemnicze.
– O, to prawda. – A co tam. – A czym pani się zajmuje?
– Jestem właśnie po rozwodzie. On miał pieniądze, teraz ja je wydaję.
– Gratulacje! Nie ma pani dzieci?
– Na szczęście nie. A może na nieszczęście. Na alimentach można więcej zarobić.
– A to pech – przytaknął. Wreszcie przestała bawić się z Figlarzem i wstała. Jej ciepłe, błyszczące oczy pieściły jego pierś. Zaczął się zastanawiać, czy nie zostać żigolakiem. Dorobiłby sobie. Wymaga to mniej więcej tych samych umiejętności co zabijanie, no i nadal nie miałby normowanego czasu pracy. To niezła myśl… Może uda mu się znaleźć zdesperowaną rozwódkę z małymi dziećmi. Hm.
Kobieta wciąż patrzyła na niego kusząco.
– Może zjemy razem kolację – wypowiedział magiczne zaklęcie.
Kobieta wprawnym ruchem wyjęła wizytówkę z nazwiskiem i numerem telefonu. Schował ją do kieszeni i obiecał zadzwonić.
Figlarz sikał pod kioskiem. Nie wyglądało to już tak uroczo, więc pan Bosu pociągnął smycz i ruszyli dalej. Znów zerknął na plan miasta. Po przejściu sześciu przecznic dotarli na miejsce.
To była ładna, mała uliczka schowana w labiryncie ulic w centrum Bostonu. Osiedle mieszkaniowe. Na parterze spożywczy, kwiaciarnia i mały bar kanapkowy, a na górze mieszkania. Odliczył od lewej do prawej, aż znalazł numer, którego szukał. Potem jeszcze raz zajrzał do notatek.
Dobra, wszystko się zgadza.
Usiadł na ławce przy spożywczym na rogu. Poklepał wolne miejsce obok siebie, Figlarz wskoczył na ławkę i skulił się przy jego boku. Westchnął cicho, zmęczony szczeniackimi wybrykami.
Pan Bosu się uśmiechnął. Przypomniał mu się jego pierwszy pies, Popeye. Śliczny mały terier, którego ojciec dostał od jakiegoś znajomego z pracy i niechętnie przyniósł do domu. Rodzice nie przepadali za psami, ale cóż, uznali, że tak trzeba – każdy chłopiec powinien mieć psa i już. Pan Bosu miał się nim opiekować, a jego matka nauczyła się wzdychać i nie wpadać w złość, kiedy Popeye obgryzał jej ulubione buty, po czym dobierał się do pokrytej plastikiem sofy.