Выбрать главу

Popeye był dobrym psem. Pan Bosu biegał z nim, uczył go aportować i wskakiwał z nim w wielkie sterty liści.

Wbrew temu, co ogólnie sądzono o takich jak on, nigdy nie zrobił swojemu psu krzywdy. Nawet mu to przez myśl nie przeszło. W cichym, małym domu, w którym dorastał, Popeye był jego najlepszym przyjacielem.

Sielanka trwała pięć lat, aż do dnia, kiedy Popeye wybiegł za wiewiórką na ulicę, prosto pod koła buicka pani Mackey. Pan Bosu go nie dogonił. Do dziś pamięta przerażony krzyk pani Mackey. I widok pieska rozpłaszczonego na asfalcie, rzucającego się w przedśmiertnych drgawkach. Niesienie go do weterynarza nie miało sensu.

Zawinął Popeye’a w swój ulubiony podkoszulek. Wykopał dół za domem i sam go pochował. Nie płakał. Ojciec był z niego bardzo dumny.

Tamtego wieczoru położył się wcześnie, ale nie zasnął. Leżał z szeroko otwartymi oczami. Chciałby Popeye wrócił. Tęsknił za jego szorstkim językiem oblizującym mu twarz, za ciepłym, wtulonym w niego ciałkiem. Co go teraz pocieszy w tym dusznym domu? Kto doda mu otuchy, kiedy zostanie całkiem sam?

W końcu łzy napłynęły mu do oczu i w tej strasznej, pustej chwili stwierdził, że nienawidzi pani Mackey.

Wyszedł z domu tuż po pierwszej w nocy. Nie zajęło mu to dużo czasu. Ludzie trzymali samochody na ulicy, a w takiej dzielnicy jak ta nikt nie zamykał drzwi. Otworzył klapę silnika. Zrobił śrubokrętem kilka dziur. Prosta sprawa.

Mówiono, że pani Mackey nawet nie zauważyła, co się dzieje. W jednej chwili hamowała przed skrzyżowaniem, a w następnej już mijała znak stopu. Samochód nadjeżdżający z przeciwka uderzył w nią z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Wyszła z tego ze wstrząsem mózgu i kilkoma złamanymi żebrami, o biodrze nie wspominając.

Ale przeżyła. Cholerny buick.

Mimo to, jak na dwunastolatka, pan Bosu spisał się całkiem nieźle. Oczywiście od tamtej pory nabrał wprawy.

Teraz wpatrywał się w okno na piętrze. Nadal żadnych śladów ludzkiej obecności. To nic. Może poczekać.

Oparł się wygodnie. Zamknął oczy i wystawił twarz na ciepłe słońce. Westchnął cicho, prawie jak Figlarz. Poskrobał go za uszami.

Pies pomerdał z wdzięcznością ogonem. Człowiek i jego pies, pomyślał pan Bosu.

Tak, człowiek, pies i czarna lista.

Rozdział 23

Bobby postanowił pobiegać. Zapadał zmrok. Skończyło się słoneczne jesienne popołudnie, nadciągał zimny wieczór. Wychodząc z domu, odruchowo złapał jasnożółtą kurtkę i to przyprawiło go o niewytłumaczalne poczucie ulgi. Pomimo wszystko, co przeszedł, jego podświadomość jeszcze nie próbuje go zabić. Pomyślał, że może powinien zadzwonić do doktor Lane i podzielić się z nią tą doskonałą nowiną.

Zaczął biec, zostawiał za sobą kolejne przecznice. Na ulicach było cicho, ludzie zaszyli się w domach i przygotowywali do kolejnego tygodnia pracy. Tu i ówdzie przejeżdżały pojedyncze samochody, ich światła na chwilę wyławiały go z mroku.

Zamierzał pobiec do starej łaźni, zrobić siedmiokilometrowe kółko. Wkrótce jednak zostawił łaźnię za sobą, jego nogi miarowo uderzały w asfalt. Dotarł na Castle Island, na brzegu skręcił i pomknął w ciemność.

Kusiło go, by winę za to, jak się czuje, zrzucić na Jamesa Gagnona. Albo Catherine Gagnon, czy nawet krwiożerczego zastępcę prokuratora okręgowego, Ricka Copleya, tak spragnionego dobrej, soczystej sprawy o zabójstwo, że już ślina mu ciekła.

Jednak, szczerze mówiąc, wiedział, czemu tak naprawdę przypisać jego nastrój. Myślom o matce.

Minęło tak dużo czasu, że nie wiedział, czy twarz, którą ma w pamięci, rzeczywiście jest jej twarzą, czy tylko wytworem jego wyobraźni. Jak przez mgłę przypominał sobie brązowe oczy, ciemne włosy rozwiane wokół bladej twarzy, zapach perfum White Shoulders. Niejasno pamiętał, jak kucała przed nim i mówiła z poważną miną: „Kocham cię, Bobby”. A może to też tylko złudzenie? Może tak naprawdę powiedziała: „Nie wsadzaj ręki do kontaktu”, czy „Nie baw się pistoletem”.

Nie miał pojęcia. Odeszła, kiedy miał sześć lat. Był na tyle duży, że go to zabolało, i na tyle mały, że tego nie zrozumiał. „Mama odeszła i nie wróci”. Któregoś dnia ojciec powiedział to przy śniadaniu. Bobby i George zajadali się lukrowanymi płatkami, których matka nigdy nie chciała im kupić, i pierwszą myślą Bobby’ego było: „O rany, od dziś codziennie na śniadanie będą lukrowane płatki”. Ojciec był spokojny, George kiwał głową z poważną miną, więc Bobby dostosował się do ogólnego nastroju.

Później, z upływem czasu, było mu coraz trudniej. W nocy czuł, jak pierś przygniata mu wielki ciężar, który nie znikał po przebudzeniu. Wreszcie któregoś wieczoru usłyszał, jak George krzyczy na ojca. Potem trzeba było jechać na pogotowie.

I od tej pory w ich domu nie mówiło się o matce.

Bobby długo nienawidził ojca. Jak George, za wszystko winił właśnie jego. Ojca, który za mało mówił i za dużo pił. Ojca, który był zbyt skory do bicia.

Kiedy George skończył osiemnaście lat, wyjechał i nigdy nie wrócił. Może odezwała się w nim krew matki? Bobby nigdy o to nie spytał.

Z nim było inaczej. Czas wszystko zmienia. Ojciec się zmienił. Bobby też. Podobnie jak jego uczucia do matki. Coraz rzadziej myślał o powodach jej odejścia i coraz częściej zastanawiał się, dlaczego nie próbowała się z nimi skontaktować. Nie tęskniła za synami? Nie czuła choć lekkiego bólu, choć odrobiny pustki w miejscu, w którym dawniej przechowywała miłość do dzieci?

Poczuł kłucie w boku. Chwyciła go kolka, oddychanie sprawiało ból. Mimo to przyspieszył kroku, bo wszystko było lepsze od samotnego zmagania się z takimi myślami. Może jeśli pobiegnie dalej, w końcu prześcignie swoje wspomnienia. Albo zmęczy się na tyle, by nie być w stanie myśleć.

Dwadzieścia kilometrów dalej. Zdyszany. Spocony. Przemarznięty.

Zawrócił. Z trudem przebierał nogami, ale w głowie wciąż mu się kotłowało.

Gdyby mógł cofnąć czas. Gdyby mógł zabrać palec z cyngla tuż przed tym, jak zobaczył w celowniku głowę Jimmy’ego Gagnona. A jeszcze lepiej, gdyby w ogóle nigdy nie usłyszał o Gagnonach, bo teraz już sam nie był pewien, co widział, dlaczego postąpił tak, jak postąpił, i to właśnie najbardziej go przerażało.

Po upływie trzech dni nie obawiał się już, że Catherine Gagnon jest morderczynią. Obawiał się, że mordercą jest on.

Pobiegł do domu.

Zadzwonił do Susan.

Zaproponowałaby spotkali się w kawiarni. Zdecydowali się na Starbucks w centrum. Neutralne terytorium.

Za długo dobierał ubranie. W końcu włożył dżinsy i batystową koszulę z długimi rękawami, którą, jak sobie poniewczasie przypomniał, dostał od Susan na Gwiazdkę. W portfelu znalazł zdjęcie zrobione w czasie jakiejś wspólnej wycieczki i znów zaczął się rozklejać.

Zmienił koszulę na prosty ciemnozielony sweter.

Interesy, powiedział sobie. To spotkanie w interesach.

Susan już na niego czekała. Wybrała stolik przy dużej gablocie ze srebrnymi i zielonymi kubkami z logo kawiarni. Włosy miała spięte na karku. Długie jasne kosmyki wysunęły się spod spinki i opadały na twarz. Na jego widok zaczęła je odgarniać za uszy, jak zawsze, kiedy była spięta. Poczuł ukłucie w piersi i robił, co mógłby to zignorować.

– Dobry wieczór – powiedział wreszcie.

– Dobry wieczór.

Zapadła niezręczna cisza. Czy powinien pocałować ją w policzek? Czy ona powinna wstać i go uściskać? Cholera, może lepiej poprzestać na uścisku dłoni.

Bobby wypuścił powietrze z ust i wskazał głową kontuar.

– Idę po kawę. Chcesz coś?