Wskazała stojący przed nią wielki, zwieńczony pianką kubek.
– Dzięki.
Bobby nie cierpiał Starbucks. Wpatrywał się w menu z kilkunastoma różnymi rodzajami espresso, zastanawiając się, jak można zarabiać tyle pieniędzy na prowadzeniu kawiarni oferujących najzwyklejszą w świecie kawę. W końcu zdecydował się na francuską paloną kawę, która, według rezolutnej kasjerki, była czarna, ale łagodna.
Zaniósł wielki kubek do stolika, zauważył, że lekko drżą mu dłonie, i zmieszał się jeszcze bardziej.
– Co u ciebie? – spytał w końcu, postawił kubek i usiadł.
– Dużo pracy. Koncert i tak dalej.
– Jak idą przygotowania?
Wzruszyła ramionami.
– Nerwowo, jak zawsze.
– To dobrze. - Napił się kawy, poczuł gorycz spływającą mu do żołądka i rozpaczliwie zatęsknił do Bogey’s.
– A co u ciebie? – spytała Susan.
Nie tknęła kawy, obracała tylko kubek w dłoniach. Bobby złapał się na tym, że wpatruje się w jej długie palce. Nie nosiła pierścionków. Dłonie muzyka. Zaskakująco silne, zaskakująco, wrażliwe. Zanim ją poznał, nie przepadał za muzyką klasyczną. Ku swojemu lekkiemu zdziwieniu stwierdził, że teraz będzie mu jej brakowało.
– Bobby?
Zmusił się do podniesienia oczu.
– Jakoś się trzymam.
– Myślałam, że zadzwonisz w piątek.
– Wiem.
– Przeczytałam gazetę i zrobiło mi się tak… smutno. Przez to, co się stało, i jak to musiałeś przeżywać. Dlatego siedziałam przy telefonie i czekałam, aż zadzwoni. Byłam pewna, że będziesz chciał porozmawiać.
Jego spojrzenie powędrowało do gabloty z kubkami. Oczy Susan wpatrywały się w jego twarz.
– Nigdy nie byłeś otwarty, Bobby. Wmawiałam sobie, że to mnie w tobie pociąga. To, że jesteś silnym, milczącym facetem. Typowym macho. Ale ostatnio przestało mi się to podobać. Minęły dwa lata i zasługuję na coś lepszego, do cholery.
Tak go zaskoczyła tym przekleństwem, że na nią spojrzał. Powoli pokiwała głową.
– Tak, przeklinam. Czasem nawet w złości rozwalam różne rzeczy. Powiem więcej, w ciągu ostatnich dwóch dni rozwaliłam całkiem dużo rzeczy. Przynajmniej mogłam się czymś zająć do czasu, aż przyjdą ci z prokuratury.
Bobby podniósł kubek z kawą, Chryste, ręka mu się trzęsła jak cholera. Susan wpatrywała się w niego znacząco.
– To dlatego zadzwoniłeś, Bobby? Nie z troski o mnie, tylko żeby dowiedzieć się, o co mnie pytali?
– Jedno i drugie.
– Pieprz się! – Straciła panowanie nad sobą. O mało nie wybuchnęła płaczem, przycisnęła dłonie do oczu, rozpaczliwie starała się nie robić sceny w publicznym miejscu, ale nie najlepiej jej to wychodziło.
– Nie powinienem był odejść tak bez słowa – powiedział niepewnie.
– Co ty nie powiesz!
– Nie planowałem tego. Obudziłem się, rozejrzałem… i wpadłem w panikę.
– Myślałeś, że sobie z tym nie poradzę? O to chodzi?
– Myślałem… – Zmarszczył brwi, niepewny, jak to ująć. – Myślałem, że zasługujesz na coś lepszego.
– Pieprzenie w bambus! – Widać powiedział nie to, co trzeba, bo dosłownie zatrzęsła się ze złości. Odstawiła kubek i wymierzyła w niego palec wskazujący. – Nie zwalaj tego na mnie! Nie rób z siebie szlachetnego jaskiniowca chroniącego swoją kruchą kobietkę! To bzdura! Uciekłeś, Bobby. Nawet nie dałeś mi szansy. Jak zrobiło się gorąco, dałeś nogę i tyle.
Bobby też zaczynał tracić nerwy.
– Przepraszam bardzo. Gdy następnym razem kogoś zastrzelę, to przede wszystkim wezmę pod uwagę twoje uczucia.
– Zależało mi na tobie!
– Mnie na tobie też.
– No to dlaczego siedzimy tu i na siebie krzyczymy?
– Bo tylko to nam zostało! – Natychmiast pożałował tych słów. Odchyliła się, zaszokowana i boleśnie dotknięta. Po chwili jednak zaczęła kiwać głową, i to zabolało jego, więc byli kwita.
– Od samego początku czekałeś, kiedy to się skończy – powiedziała po chwili łagodnie i znów zaczęła obracać kubek w dłoniach.
– Nigdy nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego.
– Na dwa lata wystarczyło.
Wzruszył ramionami. Czuł się coraz bardziej niezręcznie, czuł pustkę. Chciał, żeby ta scena się skończyła. Nie umie odchodzić. Lepiej mu szło, gdy to jego opuszczano.
– Spytaj mnie o to, o co chciałeś mnie spytać, Bobby – odezwała się Susan zmęczonym głosem. – Wyciągnij ze swojej byłej dziewczyny, co powiedziała policji.
Miał dość przyzwoitości, by się zaczerwienić.
– Naprawdę nie pamiętam spotkania z nimi – rzekł po chwili.
– Gagnonami? – Wzruszyła ramionami. – Moim zdaniem nie sposób nie zwrócić na nich uwagi.
– Spotkałem ich tylko ten jeden raz?
– Ja byłam z nimi na kilku imprezach, ale co do większych przyjęć… myślę, że tak, widziałeś się z nimi tylko wtedy.
– Nie zwróciłem na nią szczególnej uwagi – mruknął Bobby.
Susan przewróciła oczami.
– Nie chrzań, Bobby. Jest piękną kobietą, a w tej złotej sukni i egzotycznej masce… Cholera, nawet ja miałam ochotę się z nią przespać.
– Nie zwróciłem na nią uwagi – powtórzył Bobby. – Byłem zbyt zajęty obserwowaniem, jak on się na ciebie gapił. To właśnie pamiętam. Jakiś typ gapi się na moją dziewczynę, na oczach moich i jego żony.
Susan nie wyglądała na przekonaną, ale w końcu skinęła głową, wciąż trzymając kubek w obu dłoniach.
– To cię niepokoi?
– Co?
– Znałeś go. Byłeś wrogo do niego nastawiony. Potem go zabiłeś. No, Bobby, to musi cię dręczyć.
– Ale o tym, że go spotkałem, przypomniałem sobie dopiero podczas przesłuchania.
Przez chwilę milczała i kiwała głową w zamyśleniu.
– Jeśli to ci w czymś pomoże, to z tego, co czytałam w gazecie, wynika, że ocaliłeś temu chłopcu życie.
– Może – odparł, po czym dodał tylko dlatego, że czuł potrzebę powiedzenia tego na głos: – Jego rodzina chce się do mnie dobrać.
– Rodzina?
– Rodzice Jimmy’ego Gagnona podali mnie do sądu. Chcą zrobić ze mnie mordercę. Krótko mówiąc, jeśli zostanę uznany za winnego, pójdę siedzieć.
– Och, Bobby…
Zmarszczył brwi, czując zaskakująco silny ucisk w gardle. Napił się kawy.
– Chyba wygrają.
Zamknęła oczy.
– Och, Bobby…
– To dziwne. W tej robocie zawsze byłem taki pewny. Tego, co robię, co widzę. Nawet wtedy, w czwartek. Nie miałem najmniejszych wątpliwości. Usiadłem, wycelowałem i pociągnąłem za spust. Potem powiedziałem sobie, że nie miałem wyboru. Co za bzdura – parsknął po chwili. – Przez piętnaście minut obserwowałem ludzi, których nie znam. Jakby ktokolwiek z zewnątrz mógł wiedzieć, co naprawdę dzieje się w rodzinie.
– Nie rób tego, Bobby.
– Czego?
– Nie poddawaj się. Nie obwiniaj. Nie wycofuj się. To właśnie robisz. Jesteś jednym z najbystrzejszych policjantów, ale nie zostałeś detektywem. Dlaczego?
– Podoba mi się w STOP-ie…
– Bo się poddałeś. Albo weźmy nas. Spędziliśmy ze sobą cudowne dwa lata, a mimo to siedzimy tu, w Starbucks, i niezręcznie próbujemy się rozstać. Nie wierzę, że za mało nas łączy. Nie wierzę, że to musi się skończyć. Ale jednocześnie wiem, że to już się skończyło. Bo się poddałeś.
– To nie fair…
– Jesteś dobrym człowiekiem, Bobby, jednym z najlepszych, jakich znam. Ale jest w tobie coś mrocznego. Może to gniew? Robisz krok do przodu i dwa do tyłu. To tak jakbyś z jednej strony chciał być szczęśliwy, ale z drugiej nie mógł do tego dopuścić. Chcesz być gniewny, Bobby. W jakiś sposób tego ci potrzeba.