Jakbym sama tego nie wiedziała, pomyślała z goryczą.
Zanim poznała Jimmy’ego, była prawie na dnie. Matka umarła, jej życie było puste. Dzień po dniu stała w domu handlowym, reklamowała perfumy i próbowała nie okazywać obrzydzenia, gdy podrywali ją kolejni faceci. Wpatrywała się w ich twarze i zastanawiała się, którzy obmacują swoje dzieci, a którzy biją żony. Potem wracała do pełnego karaluchów mieszkania i śniła o niekończącej się ciemności.
Któregoś ranka stwierdziła, że dłużej nie wytrzyma. Nie zniesie widoku kolejnej obcej męskiej twarzy. Nie mogła żyć w ciągłym strachu.
Weszła do wanny. Wzięła brzytwę. Zaczęła przecinać cienką jak papier skórę. I nagłe zadzwonił telefon. Bez zastanowienia wyszła z wanny i odebrała. Jak na ironię, to był telemarketer. Zaproponował jej ubezpieczenie na życie. Wybuchnęła śmiechem, potem się rozpłakała, i gdy tak stała, histerycznie szlochając speszonemu facetowi w ucho, zobaczyła reklamę przesuwającą się przez ekran telewizora.
„Czujesz się samotny? Myślisz, że jesteś w sytuacji bez wyjścia? Że nikomu na tobie nie zależy?”
Na ekranie pojawił się numer telefonu zaufania. Do głosu doszedł instynkt samozachowawczy. Odłożyła słuchawkę i wykręciła numer z reklamy.
Pół minuty później mówił już do niej najspokojniejszy męski głos, jaki w życiu słyszała. Głęboki, kojący, wesoły. Naga, skuliła się na podłodze i słuchała go przez całą godzinę.”
Tak właśnie poznała Jimmy’ego, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziała. W telefonie zaufania obowiązywały pewne reguły. Telefoniści nie mogli ujawniać zbyt wielu informacji o sobie. Mogli za to zadawać pytania, skłaniać udręczonych rozmówców do mówienia. Dlatego też delikatnie ciągnął ją za język, a ona opowiedziała mu o swojej pozbawionej perspektyw pracy, swoim mieszkaniu, swojej matce…
Nie zrobił tego następnego dnia, to byłoby zbyt grubymi nićmi szyte. Ani dwa dni później.
Ale w końcu przyszedł do domu handlowego, w którym pracowała. Znalazł ją, zaczął z nią flirtować, podrywać ją. A ona poczuła dziwną sympatię do tego czarującego młodego mężczyzny o niesamowicie spokojnym głosie. Zaprosił ją na randkę. Ku swojemu zdumieniu, zgodziła się.
Dopiero po kilku miesiącach wyznał całą prawdę. Że był tak poruszony, kiedy rozmawiał z nią przez telefon, że poczuł, iż musi spotkać się z nią osobiście. Proszę, nie mów o tym nikomu, błagał uroczo. Och, dopiero miałby przechlapane.
Wtedy pomyślała, że to takie romantyczne. Poruszył niebo i ziemię, by ją znaleźć. To musi być jakiś znak. Na pewno ją kocha. Wreszcie zaczęło jej się w życiu układać.
Dopiero później, już po ślubie, może w tamten poniedziałek, kiedy powiedziała mu, że za dużo pije, a on, ku jej zaskoczeniu, uderzył ją w twarz, zaczęła się zastanawiać. Jaki człowiek podrywa dziewczyny przez telefon zaufania? Co to mówi o cechach, jakich szuka u swojej przyszłej partnerki?
Jimmy lubił napawać się władzą. Często jej przypominał, że bez niego byłaby niczym. Powtarzał, że wyciągnął ją z rynsztoka i jeśli tylko zechce, wrzuci ją tam z powrotem.
Czasem, kiedy go słuchała, widziała Richarda Umbria stojącego nad nią, z głową odcinającą się na tle jasnego nieba, trzymającego jedną ręką drewnianą klapę, która wkrótce miała opaść i zamknąć ją w jamie. „Następnym razem bardziej się postaraj”, mówił wesoło. „Bo inaczej więcej do ciebie nie przyjdę. Tyle już ci dałem, skarbie. Nigdy nie wiadomo, czy nie zechcę tego odebrać”.
I na następny raz starała się bardziej. Podobnie przez kilka pierwszych lat małżeństwa robiła wszystko, by być dobrą żoną. Już w dzieciństwie przeszła odpowiednie szkolenie. Minęło kilka lat, zanim zorientowała się, że właśnie to Jimmy’emu najbardziej się w niej podobało.
Nigdy nie chciał jej ocalić. Chodziło mu o to, by przerobić ją na własne kopyto.
Cóż, pomyślała chłodno, teraz pokazała mu, na co ją stać.
Po wejściu do pokoju Nathana zapaliła górne światło. Rozbłysły dwie sześćdziesięciowatowe żarówki. To jednak nie wystarczyło. Ani jej, ani Nathanowi.
– Kowboj – mruknął Nathan sennie, z twarzą wtuloną w jej ramię. Posłusznie podeszła do lampki. Pstryk.
I nic.
Zmarszczyła brwi, spróbowała jeszcze raz. Wesoła twarz kowboja pozostawała ciemna. Pewnie żarówka się przepaliła. Catherine włączyła stojącą niżej lampkę w kształcie muszli.
Znowu nic.
Może korki wysiadły? Te wszystkie reflektory i urządzenia policyjne mogły przeciążyć sieć. Podeszła do komody, Nathan zaczynał jej ciążyć. Dwie lampy. Jedna w kształcie kaktusa, draga – narowistego konia. Sprawdziła je lekko drżącymi palcami, oddychając szybko.
Nic. Nic.
No dobra, jest dużo innych możliwości. Bardzo dużo. Jak mieć obsesję, to na całego. W pokoju Nathana było sześć lampek nocnych, trzy lampy stołowe i dwie stojące na podłodze. Górne światło się paliło, więc prąd musi być przynajmniej w części pokoju. Trzeba znaleźć działające gniazdka i powłączać te wszystkie lampy.
Zaczynało jej się spieszyć. Nathan podniósł głowę, jakby wyczuwał jej nerwowość.
– Mamo, światła!
– Wiem, skarbie, wiem.
Cholerna lampa z misiem nie działała. Kupiła ją za dwieście dolców w Denver i wysłała do domu jako prezent. Antyczna mosiężna lampa na biurko, którą znalazła w małym sklepie na Charles Street, też nie działała. Podeszła do lamp stojących, z żarówkami halogenowymi, takimi, które rozświetlają cały sufit.
Nic.
Kolejne lampki nocne. Te małe, zwieńczone kolorowym szkłem, czerwony plastikowy Elmo, szeroko uśmiechnięty Kubuś Puchatek. Muszą działać. Przynajmniej jedna, dwie, trzy. Dobry Boże, w tym przeklętym pokoju musi być coś, co rozproszy mrok.
Jej oddech przeszedł w ciężkie sapanie. Nathan oderwał się od niej i zesztywniał, coraz bardziej przerażony.
– Światło, światło, światło!
– Wiem, wiem, wiem.
Pieprzyć pokój. Jest za duży. Po co dwóm osobom tyle przestrzeni? Przytuliła syna i rzuciła się biegiem do łazienki. Pstryknęła włącznikiem i zaczekała, aż białe kafelki rozbłysną w świetle.
Nic.
Pstryknęła znowu. I jeszcze raz. Popadała w histerię. Czuła, że w jej gardle narasta strach.
Nathan zaczął wierzgać nogami.
– Mamo, mamo, mamo, gdzie światło? Ja chcę światła!
– Wiem. Ciii, kochanie, ciii.
Przyszedł jej do głowy jeszcze jeden pomysł. Garderoba. Ma metr na dwa metry, oświetlają ją dwie sześćdziesięciowatowe żarówki. Będą mogli położyć się na podłodze i schronić w ich blasku. Przynajmniej do rana.
– Nathan, skarbie, zaraz przeżyjemy przygodę.
Pogłaskała go po plecach, próbując dodać mu otuchy, po czym wyskoczyła z łazienki i rzuciła się do garderoby. Odsunęła lustrzane drzwi, włożyła rękę do środka i znalazła włącznik. Pstryk.
Światło. Jasne, cudowne światło. Zalało wnętrze, sięgając mackami do wszystkich ciemnych kątów, rozpraszając cień. Piękne, piękne światło.
Catherine zajrzała do garderoby i włożyła rękę do ust, by stłumić krzyk.
Leżały na samym środku, tak by zobaczyła je od razu: żarówki wykręcone ze wszystkich lamp. Ułożone w dwa krótkie, proste słowa.
A KUKU.
Przycisnęła twarz syna do swojej szyi. Cofnęła się chwiejnie. Zataczając się, pobiegła w głąb korytarza, z trudem zeszła schodami na dół. W holu złapała płaszcz, torebkę, kluczyki. Nie spojrzała na policjanta. Nie odezwała się ani słowem.
Wybiegła z kamienicy.
– Światło, światło, światło – szlochał Nathan.
Ale światła nie było. Rozumiała to jak nikt inny. Zostali z Nathanem sami w ciemnościach.
Rozdział 30